Do lamusa, zdaje się, odeszły czasy, gdy archetypem przedsiębiorcy był zapracowany „Janusz”, harujący po 14 godzin, aby zapewnić byt swoim bliskim, opłacić krwiopijców z ZUS i rzucić coś swoim podwładnym. Obecnie za model sukcesu uchodzić zaczyna umiejętność zachowania równowagi pomiędzy biznesową sprawnością, a całą paletą pasji.
W weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” ukazał się wywiad z właśnie takim biznesmenem; uosabiającym nowe trendy. Michał Szubski, bo o nim mowa, pewnego dnia rzucił w cholerę pracę dla państwowego molocha – PGNiG – aby zająć się tym o czym marzył od dawna – hodowlą rumaków na podlaskiej prowincji. Polecam wszystkim serdecznie całą rozmowę, będącą unikatowym studium alienacji szklanych biurowców i niewoli gabinetów. Szczególnie poruszającym fragmentem jest opowieść o osamotnieniu i nieznośnym ciężarze odpowiedzialności – uczuciu, jak sugeruje Szubski, zupełnie nieznanym lekkoduchom pracującym chociażby przy kasie w Tesco. Prezes obala też zarzuty, które co rusz wysuwa zazdrosna swołocz pod adresem ludzi sukcesu. „Co jakiś czas wybucha dyskusja społeczna, w której pojawia się pytanie, dlaczego prezesi zarabiają tak dużo? Płaci się im właśnie za tę zdolność dźwigania ciężaru związanego z samotnym podejmowaniem decyzji, a potem za konsekwentną realizację tych decyzji” – wyjaśnia człowiek, który nie wytrzymał i odmówił pewnego dnia noszenia tego krzyża.
Tak brzmi baśń z tysiąca i jednej korporacji. Powiedzmy sobie jednak szczerze – jest to opowieść niezasadna i na wskroś fałszywa. Bogaci mają tę przewagę, że mogą sobie pozwolić na dystans do praktyki codzienności. Nic nie muszą. Ich wyborów nie determinuje żadna konieczność, a już na pewno nie ekonomiczny przymus. Zmiana pracy nie oznacza dla nich utraty jedynego źródła dochodu, widoku dzieci, którym odmawia się wyjazdu na wakacje, wizyty windykatora czy po prostu widma głodu. Mogą sobie pozwolić na urzekające gesty wyzwolenia, mając komfort świadomości wielocyfrowych sum na kontach oszczędnościowych.
Rozumiem, że odpowiedzialność wynikająca z zarządzania koncernem jest spora i zapewne również wiąże się ze stresem, jednak każdy prezes w razie kryzysu może sobie zafundować dożywotnie sanatorium, poświęcić się pasjom i uciec od opresywnej codzienności. Dla przeciętnego obywatela takie „wrzucenie na luz” może szybko zakończyć się rozpadem mikrostabilności, którą zdołał sobie zbudować w ramach swojego prekariatu. Dla prezesa jedyną przeszkodą są czynniki prestiżowe oraz utrata poczucia władzy, emocji silnej i uzależniającej. Jeśli sobie z tym poradzi, może śmiało czmychnąć na wieś i zająć się pszczółkami, konikami i udzielaniem uroczych wywiadów dla mieszczańskich mediów.
Jeśli wydaje wam się, że Szubski siedzi sobie teraz na swoim ranczo nucąc „Old Macdonald had a farm„ to mylicie się grubo. Prezes ciągle musi się bowiem mierzyć z nacierającymi problemami polskiego piekiełka. „Podlasie uchodzi za region strukturalnego bezrobocia, a mimo to w zeszłym roku całe sianokosy musiałem zrobić praktycznie sam, bo nie byłem w stanie znaleźć pracowników” – utyskuje, przyznając jednak pogodnie, że z tarapatów wybawiła się pomoc uczynnych sąsiadów.