To tytuł książki Marco Politiego o papieżu Franciszku. Jego gestem od dwóch dni ekscytują się polskie media, a słowo „przełomowy” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Nawet Stanisław Obirek na łamach „Rzeczpospolitej” opublikował kipiący od emocji felieton pt. „Pocałunek Franciszka zmieni polski kościół”. To tekst najeżony wykrzyknikami i stwierdzeniami takimi jak „wiemy, że już nic nie będzie tak samo”; „polscy biskupi będą musieli zmienić swój stosunek do nieletnich ofiar nadużyć”. Gdzie można kupić te różowe okulary, jest może jakaś promocja?
„Franciszek od słów przechodzi do czynów” – po przeczytaniu tego zdania w połowie tekstu wyostrzyłam wzrok, licząc, że Obirek w swoim felietonie ujawni jakieś nieznane opinii publicznej konsekwencje gestu wobec Marka Lisińskiego, Ale nie, w kolejnym akapicie dostajemy znów ogólnikowe stwierdzenia w stylu „w sposób symboliczny papież wyraził żal i skruchę”, „to nie jest teatralny gest”. Nie jest, bo tak by sobie życzył autor?
To świetnie, że polska pięcioosobowa delegacja z raportem dotyczącym pedofilii w kościele nad Wisłą przebiła się do Watykanu (i tak, to znamienne, że do Prymasa Polski już nie). To świetnie, że papież „w sposób symboliczny wyraził żal i skruchę”. Wolałabym jednak, gdyby do udziału w szczycie dotyczącym walki z pedofilią zaproszono również ofiary księży i zakonników/zakonnic, a nie tylko przełożonych episkopatów. Wolałabym żeby „pocałunek Franciszka” padł już po przeczytaniu raportu wraz z wiążącą obietnicą konkretnych sankcji na konkretnych nazwiskach. Bo takich symbolicznych gestów Franciszek od początku swojego pontyfikatu miał ho ho i jeszcze trochę, to swoisty Elvis Presley kościoła katolickiego. Niestety trzy czwarte z nich miało znikomy wpływ na kościelne „doły” czy procedury; bardziej realne skutki wywołało dla europejskich rynków odzieżowych pokazanie się publicznie księżnej Meghan Markle w określonym modelu dżinsów niż apel o „niewykluczanie” homoseksualistów dla episkopatów na kontynencie.
Watykański quazisynod przypomina trochę konferencję wyzyskujących pracodawców, którzy zbierają się, aby dyskutować przy kawie o swoich praktykach, natomiast wyzyskiwani dostają głos na prywatnych minispotkankach w zamkniętym pokoju. Jak słusznie zauważył Tadeusz Bartoś, „ten szczyt jest bardzo potrzebny… żeby pokazać, jak dużo robimy”. Aby móc z czystym sumieniem sformułować osąd, że „polski kościół będzie musiał się zmienić”, potrzebne są nowe twarde zapisy w prawie kanonicznym, pozbawione furtek, a nie wspólna modlitwa i kolegialne bicie się w pierś. Wiadomo, lepsze to niż nic, ale wydaje się, że na etapie czekania na legitymizację żalu ofiar przez kościelnych dostojników przestaliśmy być już jakiś czas temu.
Żeby nie było: należy uczciwie przyznać (Obirek tego nie mówi, uciekając w nadmuchaną retorykę), że Franciszek faktycznie podejmował próby wyjścia poza gesty. Powołał np. trybunał biskupi do sądzenia hierarchów, którzy kryli swoich księży. Ten Trybunał nie zebrał się jednak do dziś – ponieważ, jak twierdzi watykanista prof. Arkadiusz Stempin – biskupi sabotują działanie komisji. Również fakt, że kardynał Pell został bankierem Watykanu, a nawet trafił do rady K8, świadczy o tym, że Franciszek pewnie ma dobrą wolę i gdzieś tam nawet tą szabelką macha, ale póki co na oślep i bez planu. W dodatku otoczony murem i fosą z pływającymi w niej aligatorami.
Nie podzielam tego szaleńczego hurraoptymizmu. Prawdziwym sprawdzianem skuteczności watykańskiego szczytu (i autorytetu samego papieża) będą ustalenia na poziomie paragrafów. I to takich, żeby polski kościół ze swoją strukturą zamkniętego grajdołka nie miał ich jak ominąć. Bo na symbole już od dawna jest nieprzemakalny jak narciarska kurtka. Sam fakt, że abepe Jędraszewski trochę pokręci się odzianym w złoto tyłkiem na krześle i poczuje ukłucie dyskomfortu podczas konferencji, to raczej marna satysfakcja.