Jest takie uczucie, którego nazwa słabo tłumaczy się na polski – tzw. second hand embarrassment, które pojawia się np. przy oglądaniu głupich amerykańskich komedii. Widzimy jak bohater znajduje się w żenującej sytuacji, jak spektakularnie się kompromituje i czujemy się – niejako w jego imieniu – tak zawstydzeni, że musimy na chwilę zatrzymać odtwarzanie albo wyjść do drugiego pokoju. Ja doświadczyłam go dzisiaj, słuchając przemówienia Ewy Kopacz.
Wydawałoby się, że ten moment – dymisja własnego rządu – to świetna okazja do pokazania klasy. Niestety, zamiast tego dostaliśmy zestaw żenująco brzmiących poszturchiwanek, przytyków i gróźb na poziomie piaskownicy, które można by w zasadzie streścić do zdania „wy jesteście gupi, a my nie”.
Była premier powołała się przy tym na dość absurdalne wskaźniki, które miałyby udowadniać wyższość jej rządu nad poprzednim i przyszłym – podała, ile PO wybudowała autostrad, ale nie wspominała o zlikwidowanych liniach kolejowych; chwaliła się wzrostem płacy minimalnej, pomijając jej realną siłę nabywczą; mówiła o spadku bezrobocia, zapominając o 2 mln Polaków na emigracji. Kopacz wymachiwała też jak szabelką demokracją, której strażnikami miałaby być tylko PO. Ta sama PO, która rękami Bronisława Komorowskiego znowelizowała ustawę o zgromadzeniach wbrew wytycznym organizacji zajmujących się prawami człowieka, a ustami Jagny Marczułajtis protestowała przeciwko oddaniu decyzji o igrzyskach zimowych w Krakowie mieszkańcom miasta. Kopacz wyciera sobie też twarz (a może co innego) prawami kobiet – robi to w kraju, gdzie w majestacie prawa zmusza się nas do rodzenia dzieci bez mózgów. Każde zdanie, każda sylaba, ton i mina byłej premier pokazywała, dlaczego Platforma przegrała te wybory.
Na szczęście czy nieszczęście, rząd się zmienił i od dzisiaj straszenie PO zaczyna być passé. Od jutra przyjdzie nam krytykować niekompetentny, niebezpieczny i pewnie równie, jeśli nie bardziej, bezczelny rząd PiS.