Site icon Portal informacyjny STRAJK

Seks, miłość i „wolność”. Czy tzw. lewica obyczajowa jest lewicą?

flickr

Gdy zapowiedziałem, że chcę napisać nieco prowokacyjny felieton o „lewicy obyczajowej”, zwanej też czasem „kulturową” lub jeszcze inaczej, kolega z redakcji zadał natychmiast sprytne pytanie, jak ja to rozumiem. W zasadzie miałem pisać o tym na samym końcu, ale – racja – w naszej epoce nieostrych pojęć załatwmy to od razu, jeszcze zanim zabiję ćwieka Czytelnikom. Przez „lewicę obyczajową” rozumiem więc grupy ludzkie, które identyfikując się z lewicą lub tylko nawet eksploatując jej pojęcia (jak „równość” itp.) odsuwają na bok szersze kwestie społeczno-ekonomiczne, by skoncentrować się na sprawach: seksu, małżeństwa, LGBT, „wolnej miłości” (ze słynną poliamorią), stosunków damsko-męskich, roli kobiet/mężczyzn, rodzajów płci itd. Nie jest to definicja idealna, ale powiedzmy, że mamy to z głowy.

Istnieje wiele rodzajów nierówności, poza dochodowymi: w dostępie do edukacji, opieki zdrowotnej, ubezpieczeń społecznych (tu jeszcze jesteśmy po stronie lewicy), ale też np. w liczbie przyjaciół, w długości życia, wzrostu czy sferze spokoju wewnętrznego. Weźmy jednak na warsztat nasz temat, czyli sprawy seksu i miłości: nierówności siły przyciągania łóżkowo-uczuciowego, jaką każdy dysponuje lub nie. Różni ekonomiści (jak Robin Hanson), biolodzy ewolucyjni (jak David P. Barash), statystycy opracowujący gigantyczne bazy danych (jak Bradford Tuckfield) i coraz więcej innych naukowców pochylało się i pochyla nad tą życiową sprawą. By ją nieco uprościć, ograniczmy się do kobiet i mężczyzn hetero, tj. większości.

W ekonomii i naukach społecznych do wskazania poziomu nierówności dochodowych stosuje się tzw. współczynnik Giniego (tu można sobie sprawdzić wzór), ale już taki Hanson, wcale nie dowcipniś, za jego pomocą zestawiał nierówności dochodowe z nierównościami w dostępie do seksu. Jeśli porównamy świat seksu z gospodarką, w której ludzie mają różne poziomy tego typu atrakcyjności (porównywalne do dochodów) a najbardziej atrakcyjni/e zdobywają więcej doświadczeń łóżkowo-sentymentalnych (porównywalnych do dóbr konsumpcyjnych), da się badać miłość jak gospodarkę.

W świecie hetero można dość łatwo obliczyć współczynnik Giniego dla mężczyzn i kobiet korzystając z narzędzi informatycznych, z których oni sami korzystają, by się połączyć. Istnieją więc już olbrzymie bazy danych takich platform, jak Tinder, Hinge, OkCupid, itd., w których lajki (ich odpowiedniki) zdobywane jako przejawy zainteresowania daną osobą to „dochody”. Statystycy pracujący dla Hinge’a wyliczyli, że współczynnik Giniego dla kobiet wynosi 0,32, a dla mężczyzn 0,54. Inni potwierdzili tę kalkulację. (Uwaga: zero Giniego oznacza idealną równość dochodową dla jakiegoś terytorium a jedynka totalną nierówność, gdzie jeden miliarder posiada wszystko, a reszta nic). Znaczy to, że jeśli chodzi o nierówności pociągania seksualnego, różnica między światami kobiet i mężczyzn jest ogromna.

Jaśniej: w przypadkach obu płci są „biedni” i „bogaci” w doświadczenia miłosne tyle, że sytuacja kobiet przypomina gospodarkę, gdzie są biedni, klasa średnia i milionerki, a mężczyźni żyją w świecie złożonym z wysepki mega-miliarderów i oceanu nędzarzy. Gdyby to na przykład porównać do istniejących krajów, to krajem kobiet byłyby Niemcy lub Francja, a kraj mężczyzn wylatuje poza skalę: mogłoby to być kolonialne państwo afrykańskie, gdzie panują apartheid, kleptokracja i wieczna wojna domowa, jak np. dawna RPA.

Kolejne badania poruszają się w niemal tych samych przedziałach statystycznych: np. z badań ruchu na Tinderze wynika, że 80 proc. mężczyzn (tych „najbiedniejszych” pod względem atrakcyjności) rywalizuje o 22 proc. kobiet znajdujących się na dole drabiny, z kolei 78 proc. kobiet (tych mocniej pociągających) ścigają się o 20 proc. najatrakcyjniejszych mężczyzn. Generalnie wychodzi, że ok. 80 proc. mężczyzn jest uważanych przez kobiety za „mniej pociągających niż średnia”! Z liczb niezbicie wynika, że mężczyźni są dużo mniej wybredni, co potwierdza tzw. doświadczenie życiowe i co (na szczęście?) sprowadza kobiety na ziemię. Żeby im to zrekompensować, stworzono wiele pokrzepiających baśni.

Inaczej mówiąc, wydaje się, że mężczyźni tworzą kobietom „gospodarkę miłosną”, która jest relatywnie demokratyczna i równościowa, podczas gdy płeć piękna funduje mężczyznom gospodarkę o b. wysokim stopniu nierówności i autorytaryzmu. W zasadzie, nawet jeśli kobiety kolektywnie sądzą, że większość mężczyzn wcale ich nie pociąga, nie powinno być problemu. A jednak jest. Jeśli przyjmiemy, że żyjemy ciągle w kulturze monogamicznej, tak rzadkiej wśród zwierząt, to 20 proc. tych mężczyzn-miliarderów łóżkowo-uczuciowych ma do dyspozycji tylko 20 proc. kobiet. Reszta kobiet musi żyć z mężczyznami, których w duchu uważa za mniej atrakcyjnych: to mniemanie dyktuje im natura.

Skoro wielka większość kobiet ma naturalną chęć łączyć się cieleśnie/uczuciowo jedynie z b. niewielką liczbą b. atrakcyjnych mężczyzn, lądujemy wszyscy w systemie społecznym poligynii, w którym garść mężczyzn monopolizuje okazje seksualne ze wszystkimi kobietami, podczas gdy reszta facetów nie ma dostępu do żadnej partnerki. To nas odsyła do „poligynii haremu”, która towarzyszyła ludzkości przez większość jej historii, ciągle obecną wśród goryli, czy lemurów. Monogamia, jako stosunkowo niedawna, demokratyzująca seks i reprodukcję nakładka kulturowa – znika, gdy ludzie włączają smartfony, by za pomocą najnowszych technologii połączyć się ze światem, kiedy żyliśmy na sawannie i schodziliśmy z pierwszych drzew.

Teraz: wraz ze zmianami kulturowymi popieranymi przez „lewicę obyczajową” a potem zwykłych prawicowych liberałów, silnie nierównościowe struktury społeczne z czasów sawanny zdobywają coraz więcej terenu i tworzą zastępy „nędzarzy uczuciowo-seksualnych”. Nauka dowiodła, że społeczeństwa monogamiczne są generalnie spokojniejsze, mniej gwałtowne, bardziej „opłacalne społecznie”, niż dawny świat barbarzyńskiej nierówności siły fizycznej, ograniczonego „bogactwa”, czy prymatu atrakcyjności seksualnej. Czy więc nasze stare instynkty poligamiczne mogą być „postępowe” albo „lewicowe”? Taka redystrybucja „dochodów seksualnych”, taka deregulacja rynku matrymonialnego i taka wolność nie bardzo do tych pojęć pasują. Wtedy odpowiedź na tytułowe pytanie brzmiałaby: nie.

 

 

Exit mobile version