To był 1981 rok. Trwał w najlepsze festiwal „Solidarności”, którego jednym z ważnych elementów składowych było oczekiwanie, że ZSRR w końcu straci cierpliwość do tych nieznośnych Polaków i wprowadzi tu swoje wojska. Szczerze mówiąc, niewielu wtedy było obywateli, nawet wśród nas, studentów, którzy wątpili by w prawdziwość tego scenariusza. Może dlatego, że żyło dużo więcej ludzi, którzy pamiętali Węgry 1956 roku, Czechosłowację 1968 i nieznośne oczekiwanie na ruchy radzieckich wojsk pod Warszawą w październiku 1956. Zresztą nie trzeba było sięgać do niedalekiej, ale jednak historii – całkiem współcześnie w Afganistanie, Armia Radziecka toczyła krwawą wojnę z talibami, próbując chronić zbrojnie interesy socjalizmu i swoje własne.
Nie pamiętam, czy to było po wydarzeniach w Bydgoszczy, czy w okolicach I Zjazdu „Solidarności” i sławnego listu do narodów Europy Wschodniej, dość, że zdarzyło się coś, co raptownie podniosło temperaturę polityczną w Polsce. Ktoś wówczas na wydziale podczas przerwy między wykładami powiedział: „Teraz to już Ruscy wejdą”. Na to zdanie jeden z kolegów, później popularny dziennikarz radiowy, zatarł ręce i rzekł: „No to sobie postrzelamy”. I, że użyję klasyka, zaśmiał się śmiechem idioty.
Na nasze usprawiedliwienie dodam, że znakomita większość tych studentów dziennikarstwa zgromadzonych na korytarzu miała świadomość, że zachowanie kolegi jest przejawem ewidentnego skretynienia. A on sam… cóż, może miał chwile zaćmienia, może czytał za mało dzieł Remarque’a, którymi ówcześni pretendujący na miano humanistów studenci i licealiści się zaczytywali, nie wiem. W każdym razie nikt nie poparł wtedy tej deklaracji i zachęty do zbiorowego samobójstwa.
Uważam, że jest bardzo niewiele sytuacji w życiu społeczności, w których mogą się one świadomie zdecydować na uczestnictwo w konflikcie zbrojnym, wiedząc, że nie wyjdą z tego żywe. Nie mam ochoty tego tutaj roztrząsać, każdy mniej więcej rozumny człowiek, a zatem pozbawiony skłonności samobójczych wie, kiedy przychodzi taki moment. Wszystkie inne działania, mające na celu wciągnięcie jakiejś zbiorowości w wojnę, kwalifikować należy jako przestępstwo, karane z najwyższą surowością.
Takie właśnie prezentuje Radosław Sikorski, który w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” oznajmia beztrosko: „Groźba uderzeń USA w Syrii oznacza, że prezydent Trump uczy się swojego fachu. (…) Gdy Trump robi cos dobrego, należy go pochwalić. Szkoda tylko, że nie dzwoni do Warszawy. Mamy przecież nasze F-16 na Bliskim Wschodzie . Warto by je wypróbować w misji bojowej”. Zadziwiające, z jaka łatwością były minister odpowiadający za politykę zagraniczną średniego państwa europejskiego chce wciągnąć swój kraj w wojnę, której skutki mogą być dla obywateli tego kraju tak tragiczne, jakich nie odnotowano w tysiącletniej historii Polski. Mówiąc wprost stawiają pod znakiem zapytania biologiczny byt narodu, którym z taką ochotą i tak nieodpowiedzialnie rządził pan Sikorski.
Rosja wyraźnie przecież oznajmiła, że wystrzelenie rakiet w Syrię i zagrożenie życia rosyjskich obywateli tam przebywających spotka się z odpowiedzią, której cele będą nie tylko rakiety, ale i miejsca, z których zostały wystrzelone. Dotyczyć to będzie zatem i samolotów F-16 z szachownicami na skrzydłach, którymi tak beztrosko i zbrodniczo dysponuje Sikorski, nie mając zresztą ku temu żadnych uprawnień.
W tego typu wojowniczych i militarystycznych deklaracjach zawsze podnosi mi ciśnienie fakt, że wygłaszają je ludzie rozkosznie pewni swojego bezpieczeństwa w sytuacji wojny. Wiedzą, że zawsze znajdzie się dla nich przytulny i dobrze zaopatrzony schron, w którym będzie można przeczekać razem z żoną największe niebezpieczeństwo. A to, że inni zginą, będą konać w mękach choroby popromiennej, mieć poodrywane kończyny i wnętrzności na zewnątrz to takich ludzi jak Sikorski nie obchodzi. On jest z tych lepszych. A ci gorsi niech zdychają, to Sikorskiego nie będzie w najmniejszym stopniu dotykać. Niech was szlag trafi!