Kuratorzy pomagają ludziom. Naprawdę. Wbrew powszechnemu stereotypowi, że do ubogiej rodziny przychodzi paniusia w szpileczkach, żeby prawić komunały, straszyć więzieniem albo odebraniem dzieci. Wbrew rozpowszechnionemu przez media krzywdzącemu obrazowi leniwej antypatycznej baby, która przez lata nie dostrzegała w rodzinie żadnych niepokojących sygnałów aż do momentu, kiedy mąż śmiertelnie pobije żonę i dla wszystkich jest to zaskoczeniem. Kuratorzy pomagają ludziom.

Moja matka pracuje w tym zawodzie niemal tyle lat, ile sama mam. Nigdy nie widziałam, aby się leniła. Widziałam, jak przenoszą ją do coraz mniejszych pokoi w sądzie. W jednym z nich nie mieściły się trzy biurka, więc trzeba było pogodzić się z tym, że nie da się szerzej otworzyć drzwi. W jednym z nich były czarne ściany, bo nie było pieniędzy na remont. Nie użalam się nad urzędniczką, która płacze, że nie siedzi w pałacu. Do sądu przychodzą podopieczni, których kurator ma obowiązek wzywać, albo ich rodziny. Opowiadają o chorobie nowotworowej, o postępach w terapii, o tym, że nie mają już siły patrzeć na to, że syn codziennie pije więcej. Płaczą. Czasem trzeba wyjść z nimi na korytarz, czasem drugi kurator wychodzi dyskretnie na papierosa, podczas kiedy jego wezwani czekają w osobnej kolejce.

Do obowiązków kuratora nie należy przyjeżdżanie do szpitala, kiedy podopieczny przedawkuje. Nie należy odbieranie codziennie telefonów od roztrzęsionych starszych matek. Nie należy do nich udzielanie darmowej pomocy prawnej. Kiedy kurator dostaje wywiad środowiskowy i widzi mężczyznę na skraju nędzy, który złamał nogę i ona zrosła się sama, krzywo, bez gipsu – bo nie ma ubezpieczenia – to do jego obowiązków nie należy jazda z takim człowiekiem do szpitala. A jednak to wszystko się robi. Bo tak trzeba. Bo gdyby się zrobiło inaczej, to by się spokojnie nie zasnęło. Bo w zamierzchłych czasach, w latach 80., w których się urodziłam, kiedy nie było jeszcze aplikacji kuratorskiej, a wykształcenie wyższe nie było w tym zawodzie wymagane, najważniejszy był kontakt z podopiecznym. Najważniejszy był człowiek.

Wiele pań Zoś i Kryś, które dziś są już na emeryturze, do końca miało problem z tym, by przesiąść się z maszyny do pisania na komputer. Ale kuratorami były najlepszymi pod słońcem. Problemy „swoich ludzi” znały jak własne. Bywały dla nich drugimi matkami.

I tak było ciężko, bo jeden kurator nie ma pod opieką 10 spraw, ale bywa, że nawet 200 (dozory, wywiady, kary ograniczenia wolności – gdzie skazanych musi odwiedzać nawet w miejscu ich pracy). Dziś nie ma czasu z nimi rozmawiać tyle, ile potrzeba, bo musi wypełniać pięciostronicowe sprawozdania, zawierające absurdalne rubryki, w których opisuje „horyzonty myślowe podopiecznego”, jego „osobowość” albo jego „stosunek do sztuki i kultury”. Co tam wpisać? To często ludzie, którzy już w łonie matki wymagają systemowej pomocy. Ale te rubryki trzeba wypełniać, bo przyjedzie kontrola, a ministerstwo będzie niezadowolone, że nie wdraża się najnowszych wytycznych. Nagrody? Zdarzają się. Te wyższe adresowane są do osób funkcyjnych. Kurator liniowy ma na nią szansę tylko wtedy, kiedy wykonuje pracę „ponad zakresem swoich obowiązków”. Rzetelna praca z ludźmi, poświęcenie im ponad miarę, ich szacunek – nie są szczególnie spektakularne.

Na egzaminie na aplikację i później, na zawodowym, sprawdza się znajomość paragrafów i teoretycznych wyrywków z psychologii, ale nie predyspozycje kandydata w zakresie wrażliwości społecznej. Jeszcze kilka lat temu „góra” twierdziła, że instytucja kuratora społecznego sprawdza się znakomicie. I tak było. Była to forma obywatelskiej kontroli, dla niektórych – na przykład adeptów prawa, filozofii czy socjologii – połączona z nauką empatii. Dziś uznaje się, że to przeżytek. Zamiast tego dociąża się zawodowych.

Dano im do dyspozycji narkotesty. Co trzy miesiące trzeba przeprowadzić badanie. W domu u podopiecznego. Aby takiego delikwenta móc „zaskoczyć”. Pomysł równie ryzykowny, co nieskuteczny. Urządzenia są najtańsze, z apteki. Wykryją naprawdę końską dawkę metamfetaminy, ale w większości nic nie widzą. Za to wszyscy widzą w nich wyłącznie ośmieszenie resztek autorytetu człowieka, który przychodzi taki test przeprowadzać.

Moją matkę obsikano na klatce schodowej. Jeden z wizytowanych podopiecznych rozmawiał z nią, ułożywszy obok siekierę. Z takich opowieści mógłby powstać cały cykl wydawniczy. Oczywiście, można wybrać się w teren w asyście policji. Tylko zgadnijcie, czy wtedy człowiek będzie bardziej skłonny do współpracy. Nigdy nie została pobita, ale niektórym jej koleżankom zdarzyło się uciekać w popłochu przed agresorem.

Czy ta praca ma w ogóle sens? Często sama w momentach załamania mówiła, że trzeba to wszystko zaorać, że resocjalizacja to fikcja. Ale na przestrzeni lat spotyka też ludzi, którzy zawdzięczają jej staraniom mieszkanie socjalne, albo którym coś z setek rozmów i milionów słów wbiło się w pamięć i pomogło uczynić życie odrobinę lepszym. Udało mi się zaledwie liznąć tej pracy. Żeby wykonywać ją rzetelnie, trzeba być człowiekiem ze stali.

Ostatni raport NIK pokazuje rzeczywiste warunki pracy kuratora. Środowisko przyjęło go z poczuciem rezygnacji. I tak nikt się nimi nie przejmie.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…