10 października, przy umiarkowanym zainteresowaniu światowych mediów, Irakijczycy głosowali w wyborach parlamentarnych.

To już nie te czasy, kiedy obrazy z Bagdadu pokazywano w każdym programie informacyjnym: okupacja, błędnie nazywana stabilizacją, skończyła się, zachód chwilowo nie widzi interesu, by troszczyć się o stan praw człowieka nad Eufratem. Europejska misja obserwacyjna z niejakim smutkiem zauważyła, że głosować przyszło zaledwie 41 proc. uprawnionych. Część anglojęzycznych komentatorów z trudem kryła też złość z powodu faktu, że w tak wyłonionym parlamencie najwięcej foteli będzie miała organizacja Muktady as-Sadra, niegdyś dowódcy antyamerykańskiej partyzantki.

Sadryści, miejscowym zwyczajem, wyszli głośno świętować na ulice, ale zgromadzenia, jakie w ten sposób spontanicznie powstały, to nic w porównaniu z tym, co widziano w Bagdadzie – i Basrze, i Nasirijji, i Karbali, i Tikricie, i jeszcze gdzie indziej – równo dwa lata temu. Wtedy maszerowały dziesiątki, setki tysięcy. Przede wszystkim mężczyźni, ale też odważne kobiety, głównie młodzi, bo Irak w ogóle jest społeczeństwem młodym, blisko 60 proc. mieszkańców nie ukończyło 25 lat. Młodzi chcieli rzeczy bardzo prostych: pracy i chleba, zamiast bezrobocia i nędzy, minimalnego standardu życia z dostępem do wody i elektryczności. Chcieli też, by odeszli wszyscy politycy, którzy po 2003 r. z amerykańskiego błogosławieństwa podzielili scenę polityczną między siebie, skoro do tej pory woleli zagarniać dla siebie pieniądze z budżetu i budować kolejne korupcyjne piramidy. Skoro nawet nie udawali, że odbudowują kraj, próbują zrobić tyle, ile było możliwe. Chcieli gruntownej reformy systemu politycznego, by przestał on opierać się na wyznaniowych i plemiennych powiązaniach. Oni, ci, którzy mieli nieszczęście urodzić się w rodzinach bez dobrych powiązań, szli ponad religijnymi podziałami. Wszyscy czuli ten sam brak perspektyw i to samo przekonanie, że potrzebna jest wielka zmiana.

Nie ufali żadnym politykom, bo widzieli, jak bycie w parlamencie jest wykorzystywane dla prywatnych korzyści. Maszerowali i krzyczeli przez wiele miesięcy, ale jeśli już czuli potrzebę, by nadać swojemu ruchowi jakieś imię, nazywali go, od miesiąca kulminacyjnego, Tiszrin – Październik. Październik był rozmarzony, radykalny w słowac i nieskoordynowany, bo tak nienawidził partii, że nawet nie chciał zakładać swojej. Anonimowość i płaska struktura uważane były zresztą za atut, w sytuacji, gdy ruch od początku starały się infiltrować służby. Bo topienie we krwi, strzelanie do demonstrantów ostrą amunicją przez wojsko i paramilitarne milicje, aresztowania i zniknięcia nie wystarczały. Rząd iracki przyznaje się do kilkuset ofiar. Nieoficjalnie mówi się o przynajmniej tysiącu.

Tiszrin trwał daleko dłużej niż jeden miesiąc. Doprowadził nawet do zmiany rządu. Nie rewolucyjnej, bo nowy premier – ten, który teraz przegrał wybory – nie był człowiekiem nowym, nie był nawet specjalnie oddany idei równości. Znienawidzona elita przegrupowywała się, byle przetrwać.

Przetrwała, bo ruch bez struktury i bez jasnej wizji tego, co mogłoby przyjść zamiast skorumpowanego plemiennego kapitalizmu wytracił w końcu swój impet i wiarę. Tym bardziej, kiedy ogłoszono w Iraku, jak wszędzie na świecie, stan epidemii i zakaz zgromadzeń. Była pierwsza połowa 2020 r.

Iracki Październik jest już tylko wspomnieniem, bo żeby wychodzić masowo na ulice, trzeba mieć jednak wiarę w to, że takie działanie ma sens. Niektórzy ówcześni aktywiści jakoś wierzą i jakoś są w polityce, wchodząc w relacje z ludźmi, których wtedy chcieli wysłać na śmietnik historii. Tłumaczą, pytani przez dziennikarzy, że tak wygląda realizm. Inni próbują, dosłownie, przetrwać. Nie jest to proste, bo z bezrobociem, nierównościami, rozkradaniem publicznych pieniędzy i nędzą zwykłych ludzi nikt nie walczył i nadal nie walczy.

Irak leży w gruzach, po wojnach wypowiedzianych mu przez obce mocarstwa, z przyzwolenia polityków, którzy dostali od tych mocarstw glejt na zarządzanie krajem. Irakijczycy wegetują w nędzy. Albo umierają, w Morzu Śródziemnym, czy w śmiertelnie chłodnych w październiku lasach między Polską a Białorusią, kiedy próbują ucieczki, łapiąc się nadziei rzuconej zdesperowanym przez przemytników. Państwa, które zrobiły sobie z Iraku igraszkę, teraz tylko się przyglądają. Albo gratulują sobie udanej obrony granic.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski

Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…