Sojusz Lewicy Demokratycznej nie zdecydował się na wymianę szefa. Uczciwie powiedziawszy, nie jest to szczególnie zaskakujące. W obyczajowości polskiej sceny politycznej pojęcie „politycznej odpowiedzialności” nie istnieje. W żadnej partii i na żadnym stanowisku. Eksperyment z Magdaleną Ogórek okazał się piękną katastrofą – ale to doprawdy drobiazg przy epickich wymiarach klęski PO i Bronisława Komorowskiego, tymczasem nikt nawet nie zająknął się o odwołaniu Ewy Kopacz. Co więcej, Platforma naprawdę potrzebuje dziś nowego przywództwa – czy też przywództwa w ogóle – podczas gdy można mieć poważne wątpliwości, czy wylanie w tej chwili Millera byłoby w interesie Sojuszu. Z jednej strony, Leszek Miller naprawdę nie ma dziś w SLD alternatywy, a drugiej zaś – jeśli ktoś w tej partii ma szansę na to, żeby skutecznie udobruchać obrażony „żelazny elektorat”, to jest to właśnie Miller. Tradycyjni wyborcy „lewicy postkomunistycznej” chcą wierzyć w to, że mezalians z Ogórek był przejawem chwilowej niepoczytalności, że ich partia otrząsnęła się i wraca do siebie. Zaś odzyskanie tych tradycyjnych wyborców, 7-8 procentowego elektoratu – to wszystko, o czym Sojusz może dziś marzyć. Zgoda, to żałośnie mało, ale więcej niż nic.
Najmądrzejszym krokiem w tym kierunku jest odbudowanie bliskiego związku z OPZZ. Dla odmiany – partnerskiego. W mrocznym miesiącach ogórkizmu OPZZ był tą organizacją, która zachowała wiarygodność, nie dała się wciągnąć w to żenujące przedstawienie, udowodniła swoją samodzielność i przywiązanie do lewicowych wartości. Teraz szef Porozumienia, Jan Guz, wzywa SLD do rozmów na temat współpracy i wspólnych list w wyborach – i jest to apel, który Leszek Miller musi potraktować ze śmiertelną powagą, jeśli jego formacja ma przeżyć do końca roku. Oddanie np. połowy pierwszych miejsc autentycznym działaczom związkowym – nie politykom, tylko liderom poszczególnych branż i zakładów, cieszącym się zaufaniem w swoich środowiskach – może przywrócić liście SLD tak rozpaczliwie jej potrzebną lewicową wiarygodność.
Siła SLD – czego nie rozumieją nasi młodzi koledzy z powstających i upadających formacji pryncypialnej lewicy, wierzący, że czystość ideowa musi w końcu zostać nagrodzona, a kurewstwo ukarane – polega na tym, że wyborcy Sojuszu naprawdę chcą na niego głosować. Mogą być sfrustrowani, obrażeni, wściekli – ale zawsze gotowi są wybaczyć partii, jeśli tylko wykaże skruchę i wyciągnie do nich rękę. Zbyt wiele razem przeżyli i zbyt wiele alternatyw okazało się rozczarowaniem. Wszystko, co Sojusz musi dziś zrobić – to umożliwić im wybaczenie.