„Szanowni klienci! Informujemy, że od dnia 02.01.2017 r. następuje zmiana cen sprzedawanych przez nas produktów. Informujemy również, że jest to podyktowane wprowadzeniem przez Sejm Rzeczypospolitej Polskiej nowej stawki minimalnej dla zatrudnionych pracowników. Mamy nadzieję, że uśmiech zadowolonej obsługi zrekompensuje państwu tę niedogodność” – taki napis mogą przeczytać klienci „Zapiekarni”, baru z zapiekankami na ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Warto zauważyć, że jest to miejsce otwarte aż do godziny 6 rano, mówimy więc o pracy w nocy, w trudnych warunkach, a „szanowni klienci” to często nie całkiem trzeźwi imprezowicze, z którymi niekoniecznie łatwo się dogadać.
Nie wiem, jakie były intencje właścicieli, jasne jest natomiast, co można z tej kartki wyczytać. Po pierwsze – znacząca podwyżka płacy minimalnej nie dotyczy osób zatrudnionych na umowie o pracę. Owszem, w tym względzie również zaszły zmiany, jednak stosunkowo niewielkie – z 1850 do 2000 zł brutto miesięcznie; trudno sobie wyobrazić, żeby były aż tak bolesne, żeby epatować tym klientów. „Nowe stawki” to zapewne płaca godzinowa, która zaczęła obowiązywać od 1 stycznia, a która po raz pierwszy objęła wszystkich zatrudnionych, nie tylko tych z etatem. A to po pierwsze oznaczałoby, że pracownicy „Zapiekarni” nie mają umów o pracę. Oczywiście – może kartka to tylko taka zgrywa, ale jeśli moje wnioskowanie jest słuszne, oznacza to po prostu konflikt z prawem. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby nie było stosunku pracy pomiędzy właścicielem knajpy, a osobą zatrudnioną do pieczenia w niej zapiekanek; wiadomo, że robi się to pod kierownictwem szefa, w określonym miejscu i czasie. Druga rzecz, która jasno wynika z zawieszonej karteczki, to fakt, że płace wcześniej były znacznie niższe niż 12 zł brutto za godzinę. Niezależnie od tego, jak wyglądają realnie warunki zatrudnienia, „Zapiekarnia” z pewną dumą komunikuje swoim klientom, że daje ludziom śmieciowe umowy i dawała im śmieciowe pieniądze, co niestety ukróciła zła władza, prześladująca właścicieli i pośrednio amatorów zapiekanek.
To podejrzenie potwierdzają oceny baru na Facebooku – klienci uskarżają się na to, że obsługa jest niemiła, że na jedzenie trzeba czekać 40 minut, że dostaje się je spieczone albo zimne. Pomijając już kwestie jakiejś ludzkiej przyzwoitości czy szacunku do prawa, ignorowanie powtarzających się uwag co do jakości obsługi powinno szanownym biznesmenom pokazać, że być może powinno się podnieść płace czy też zwiększyć zatrudnienie, bo oszczędności w tym zakresie odbijają się na klientach, a co za tym idzie – na zysku. Ale nie tak działa polska biedagastronomia. Kolejne przykłady – warszawskie Krowarzywa czy Miau Cafe, wrocławskie Złe Mięso, znana z „Kuchennych Rewolucji” kielecka jadłodajnia „Bartek” czy też łódzka „Zapiekarnia” pokazują, że polski restaurator, niezależnie od profilu swojego biznesu, uważa godną płacę za osobistą krzywdę, umowę o pracę za widzimisię, a jakiekolwiek organizowanie się pracowników – za zamach na jego pozycję. Co więcej – to zaskakuje mnie najbardziej – w ogóle się tego nie wstydzi; przeciwnie, uważa to za świetną strategię marketingową.