W cywilizowanych kraju segregowanie śmieci jest kulturowym standardem, takim jak mycie rąk i używanie papieru toaletowego. W naszym grajdole dla milionów rodaków powodem do chwały jest to, że zadeklarowali, że będą segregować, a wszystkie śmieci i tak wywalają do pojemnika z odpadami komunalnymi.
Zgodnie z dyrektywami unijnymi, Polska do 2020 r. musi osiągnąć 50-proc. poziom recyklingu i przygotowania do ponownego użycia papieru, metali, tworzyw sztucznych i szkła. Tyle tylko, że poziom recyklingu wynosi tylko połowę tego. Gdyby brać pod uwagę recykling wszystkich odpadów komunalnych, nasz wynik to 32 proc. Dwa razy mniej niż w Niemczech – 64 proc., w Austrii – ponad 56 proc., w Belgii – nieco ponad 55 proc., a w Szwajcarii – 53,5 proc.
Władza nie ukrywa, że problem leży jej na sercu. W lipcu tego roku Andrzej Duda podpisał nowelizację prawa zamówień publicznych, która pozwala komunalnym spółkom śmieciowym wykonywać swoją robotę bez przetargów. Ma to uchronić mieszkańców przed nieracjonalnymi podwyżkami proponowanymi przez firmę prywatną.
Oczywiście podwyżki są nieubłagane. Oczywiście dlatego, że wysokie ceny śmieci to dla wielu samorządów kolejny podatek. Żaden burmistrz oczywiście się do tego nie przyzna, ale tak to działa. Od Nowego Roku w tysiącach miast i gmin opłaty za śmieci zgodnie z widzimisię samorządowców pójdą w górę. W Rybniku ceny odpadów zmieszanych skoczą z 15 do 25 zł, segregowanych z 9 do 11 zł .
W Wadowicach pierwsze 4 osoby w rodzinie zapłacą 8,60 zł, a za kolejne 3,80 zł. Do tej pory obowiązywały stawki 5,70 i 2 złote. A zatem, jeśli teraz czteroosobowa rodzina płaci ponad 273 zł rocznie, to w przyszłym roku musi przelać na konto gminy prawie 413 zł.
Resort środowiska przygotował też rozporządzenie w sprawie sposobu selektywnego zbierania wybranych odpadów. Wprowadza ono wymóg zbierania śmieci podzielonych na co najmniej pięć frakcji – papier, szkło, metal, tworzywa sztuczne oraz odpady biodegradowalne. Projekt narzuca też gminom, w jakich kolorach pojemników mają gromadzić odpady. I na pewno gminy kupią sobie kolorowe kontenery. Przecież zapłacą za to i tak mieszkańcy. Bo żadna gmina nie ma interesu w tym, by segregowanie śmieci odbywało się na europejskim poziomie. Żaden mieszkaniec też nie ma w tym interesu. Kontroli, kto co wyrzuca do jakiego pojemnika, też nie ma. Mało tego, w Warszawie w tysiącach wysokościowców śmieci wciąż wyrzuca się do wspólnych zsypów!
I dlatego jest jak jest – czyli rodzina z Wrocławia mieszkająca w domu jednorodzinnym płaci ok. 240 euro rocznie za wywóz odpadów. A niemiecka familia w oddalonym ok. 250 km Dreźnie tylko 80 euro.
Tyle, że w Niemczech nikt nie cwaniakuje, wyrzucając szkło czy karton do odpadów zmieszanych. Tam nikt nie używał w edukacji ekologicznej kija w postaci zróżnicowanych opłat. Tam zaczęto pracę u podstaw. W szkołach. Dzieciaki od przedszkola wiedziały, po co segregujemy śmieci i jak to robimy. I to właśnie najmłodsi przekazywali tę wiedzę dorosłym. I kontrolowali ich. Niemieckim rodzicom na początku było głupio nie segregować właśnie z powodu dzieci, a po paru latach wyrobili w sobie ten ekologiczny nawyk.
Polskie dzieci nie mają o segregacji marnego pojęcia. Ich nauczyciele też. A nawet gdyby miały to przecież polski rodzic nie będzie słuchał jakiegoś nawiedzonego lewacko gówniarza.
I dlatego jeśli nawet w 2020 roku jeszcze będziemy w Unii, to i tak nie wyrobimy ciążącej na nas normy recyklingowej. A za śmieci będziemy płacić już nie trzy, a pięć razy tyle co za Odrą.