W języku rosyjskim jest idiom „сделать Варшаву” – „zrobić Warszawę”; używa go w jednej ze swoich pieśni Włodzimierz Wysocki. Oznacza on zrównać z ziemią, doszczętnie zniszczyć. Zawsze przychodzi mi on do głowy przy kolejnych edycjach rocznicowych fajerwerków. Czy to jest naprawdę coś, z czego można być dumnym?
„Walczyliśmy, żeby pokazać światu, że Polska istnieje” – mówił na tegorocznych obchodach rocznicy powstania prezes Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniew Ścibor-Rylski. Zdanie to podchwyciły wszystkie media, powtarzając je z okolicznościowo-patriotyczną egzaltacją – i nikt nie zapytał: serio!? Kilkanaście tysięcy poległych – „kwiat młodej inteligencji”, jak zwykło się mówić, 200 tysięcy zamordowanych cywilów, 650 tysięcy ludzi wygnanych z domów, stolica państwa zrównana z ziemią – wszystko w ramach jakieś absurdalnej demonstracji na benefis figuratywnego „świata”, którego to naprawdę kompletnie nie obchodziło? Ani wtedy, ani rok później, kiedy zwycięzcy dzielili łupy? Serio, z tego mamy być dumni?
Nikt nie zadał takiego pytania, bo należy ono do pytań niecenzuralnych. Nawet ci, którzy mają odwagę powtarzać za Andersem, że „wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię” – czują się w obowiązku dodawać obowiązkową formułkę o „bezprzykładnym heroizmie powstańców”, przyłączając się do mitotwórczej narracji. Tymczasem kult walki toczonej bez względu na koszty, przedstawianie bezsensownej i niepotrzebnej śmierci jako wyboru heroicznego i godnego najwyższego podziwu – jest nie tylko etycznie szkodliwe. Jest po prostu głupie.
Na szczęście, nachalna propaganda uprawiana przez szafarzy „polityki historycznej” przynosi efekt wręcz przeciwny do założonego. Wedle najnowszych badan tylko 17 do 19 procent Polaków jest gotowych – w sferze czysto deklaratywnej – oddać życie za ojczyznę. Nieomal połowa odpowiada twardo „nie”.
Sorry Polsko – jak trafnie śpiewa Maria Peszek.