We wszystkich sondażach przeprowadzanych po brukselskiej szarży PiS zakończonej „zwycięstwem” 1:27, partia Kaczyńskiego zadołowała. I to na tyle mocno, że prezes od dwóch tygodni zaczął udzielać dla zaprzyjaźnionych z nim mediów po kilka wywiadów dziennie. Wygląda na to, że rządząca partia nie ma pomysłu, co dalej. A co gorsza – za co dalej.
Do wyborców nie docierało nic. Nowoczesna z Platformą i innymi antypisowcami nie miały razem, według sondażowni, nawet 80 procent tego, co osiągał PiS. Owszem, raz na czoło opozycyjnych słupków wybijała się partia Petru, innym razem ekipa Schetyny, ale było to w stosunku do PiS wciąż polityczna druga liga.
Przed wyborami na szefa Rady Europejskiej Jarosław Kaczyński doszedł zatem do wniosku rodem z czasów Edwarda Gierka, że „Naród z Partią”. Prezes liczył, że w trakcie unijnych przepychanek o stołek dla Donalda Tuska mało kto będzie temu ostatniemu kibicował. Przeliczył się, ale nie dlatego, że do posiadacza „dziadka z Wehrmachtu” Polacy nagle zapałali wielką miłością, lecz z powodu debilizmu PiS, jakim było przedstawienie osamotnienia Polski w głosowaniu jako niebotycznego zwycięstwa.
Tego nawet dla zwolenników programu PiS było zbyt wiele. Wyborcy zobaczyli, że rządzący najzwyczajniej w świecie kłamią. I to bezczelnie. Elektoratowi zaczęły opadać z oczu klapki i z innych powodów. Pukano się w czoło, słuchając zapowiedzi Morawieckiego o bilionowych inwestycjach. Zaczęto zaglądać w portfele, gdy pojawiła się – niewidziana od kilku lat – inflacja. Mimo podwyżki płacy minimalnej, ludzie, którzy starali się o zatrudnienie, dostrzegli, że praca co prawda jest, ale za pieniądze takie jak zwykle. Czyli głodowe. Należy też dodać do tego niezrozumiałe dla ludzi opowieści o budowie lotniska za 30 miliardów, gdzieś pod Skierniewicami. O miliardzie na przekopanie nikomu do niczego niepotrzebnej drogi wodnej do Elbląga. Gdy tysiące ludzi zostało zmuszone do wymiany dowodów osobistych i papierów firmowych, bo pisowski IPN miał akurat uliczne antykomunistyczne widzimisię. Ale w ludziach coś pękło głównie dlatego, że poczuli, iż PiS dąży do wyprowadzenia Polski z Unii.
Notowania PiS spadły do poziomu ok. 30 procent. Około, bo u jednych jest to więcej, u innych mniej. Wystrzeliły za to notowania Platformy. Dlaczego? Co takiego zrobiła partia Schetyny, że elektorat spojrzał na nią przychylniej? Nic. Po prostu nie zanotowała żadnej wpadki. Jej szef nie wybrał się na zimowy urlop z koleżanką z klubu parlamentarnego. To wystarczyło, by przejąć z elektoratu Petru niemal połowę głosów. Reszta przyrostu PO, to oszukani dotychczasowi zwolennicy „dobrej zmiany”.
Ostatnich kilka sondaży pokazuje jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Poparcie dla ugrupowań lewicowych. SLD niemal we wszystkich statystykach mocno przekracza próg wyborczy, a Razem albo jest na jego granicy, albo lekko pod. Choć jest i sondaż, w którym uzyskuje 6 proc. poparcia.
Ze spadających notowań PiS nie wyniknie jednak nic dobrego. Gdyby była to partia głęboko osadzona w procedurach demokratycznych, gdyby szanowała prawo, wyborców i zdrowy rozsądek, nie byłoby co do najbliższej przyszłości żadnych obaw. PiS jednak jest jaki jest, czyli nieobliczalny. A nade wszystko hołdujący zasadzie, że raz zdobytej władzy się nie oddaje. Widać to wszystko w retoryce ostatnich enuncjacji Kaczyńskiego.
Nie mówi już o nośnych obietnicach. W jego wywiadach dominuje duch walki. Z postkomunizmem oczywiście. Postkomunistami są już dla niego wszyscy spoza PiS. A będzie ich jeszcze więcej. Żeby zrobić zadość tym słowom, będzie musiał zbrodniczość owych postkomunistów udowodnić. Niech zatem nikogo nie zdziwi, jak lada tydzień światło ujrzy jakaś gigantyczna afera. Coś jak połączenie sprawy Blidy z prowokacją wobec Leppera. Kaczyński nie zawaha się ani chwili, by nagiąć prawo tak, aby Polacy zobaczyli, że szykuje się zamach na wybraną przez nich władzę. Chciałbym się w tej kwestii mylić, ale wszystkie ekspertyzy politologiczne pokazują, że do utrzymania władzy przez PiS sądowe procesy polityczne będą niezbędne.
Tak samo jak kombinowanie PiS przy granicach okręgów wyborczych, czy ogólniej – przy ordynacji. Na razie na tapecie jest kwestia kadencyjności burmistrzów, wójtów i prezydentów oraz metropolia warszawska. Na tym się jednak nie skończy.
PiS nie ma wyjścia. Musi skorzystać z tego typu metod, bo tradycyjne sposoby uprawiania polityki, czyli obietnice i kiełbasa wyborcza już mu się skończyły.
Podniesienie budżetu Macierewicza do 2 proc. PKB. Miliardy na „500 plus”. Miliardy do ZUS na „młodsze” emerytury. Miliardy na podwyżki dla „swoich” urzędników. Inwestycje w mrzonki Morawieckiego. Stawianie „mieszkań plus” w miejscowościach, gdzie ludzie mieszkań do wynajęcia nie potrzebują, bo nie ma w nich pracy. Miliardy dokładane do wydobycia i spalenia nieekologicznego węgla (na które, nawiasem mówiąc, już się wszyscy zrzucamy, bo podniesiono opłaty za przesył prądu). Ale też takie drobiazgi z punktu widzenia budżetu jak samochody i samoloty dla władzy.
Kaczyński nie może już nic obiecać, zwłaszcza, że rządu już teraz nie stać na wykorzystanie dotacji unijnych. Żeby bowiem z nich skorzystać trzeba mieć wkład własny. A z nim jest problem już dziś. Rząd naprawdę nie ma pieniędzy, a na wszelki wypadek pożycza je na rynku długoterminowych obligacji na niemal każdych warunkach.
Nawet z pieniędzmi z Unii będzie kiepsko. Po wyjściu Brytyjczyków braknie w budżecie tej perspektywy finansowej (czyli „siedmiolatki”) prawie 35 miliardów euro. Więc nasza składka pewnie się zwiększy, a strumień pieniędzy wręcz przeciwnie.
Podatek bankowy PiS-owi nie wypalił, ten od hipermarketów nawet nie ujrzał światła dziennego. Na zyskach korporacji rządowi też nie udało się położyć ręki. Skoro zatem słupki poparcia spadają, a marchewka się skończyła, to prezesowi ostał się jeno kij.