Z niedowierzaniem przeczytałam wstępniak naczelnego „Gazety Wyborczej” Jarosława Kurskiego pt. „Nowa wojna o aborcję”. Rozumiem, że redaktor Kurski jest mężczyzną. Rozumiem też, że jest człowiekiem dobrze sytuowanym i w sytuacji, w której jakaś kobieta z jego rodziny bądź otoczenia potrzebowałaby przerwać ciążę, mogłaby szarpnąć się na wyjazd do eleganckiej kliniki z polskojęzycznym personelem w Niemczech. Jak my wszyscy, zna z pewnością dziesiątki kobiet, które dokonały aborcji – wszak zgodnie z badaniami CBOS, taki zabieg ma za sobą co najmniej co czwarta Polka. Muszę go jednak uświadomić, że „wojna o aborcję”, wojna, którą polskie państwo toczy przeciwko swoim obywatelkom, toczy się od ponad 23 lat. Jak na każdej wojnie, i na tej padają ofiary – wiele z nich jest anonimowych, w końcu nielegalne aborcje odbywają się w podziemiu. Nikt nie wie, ile kobiet w ciągu tych 23 lat zmarło, nikt nie wie, ile trwale pozbawiło się płodności, przerywając ciążę w niebezpiecznych warunkach. Ile nie poradziło sobie z powszechnym potępieniem, ile nie było w stanie spłacić rosnących geometrycznie odsetek od pożyczki w Providencie, którą wzięły, żeby zapłacić za zabieg. Ale kilka nazwisk jest znanych – Alicja Tysiąc, matka trójki dzieci, praktycznie już nie widzi; przyczyną utraty wzroku był poród, do którego została zmuszona. 25-letnia Agata Lamczak umarła w męczarniach – przez cztery miesiące lekarze nie chcieli leczyć wrzodziejącego zapalenia jelita, bo była w ciąży i nie pozwalało im na to sumienie. Płód oczywiście również obumarł.
„Kompromis”, którego chce bronić Jarosław Kurski, podpierając się autorytetem „chrześcijańskiego demokraty” Tadeusza Mazowieckiego, to nie było żadne „pole zgody społecznej”. Gdyby nie prawo z 1993 roku, gdyby dwie i pół dekady temu nie postawiono „złotego środka” o trzy milimetry od ściany, nikt nie miałby dzisiaj pomysłu, żeby urządzać Polkom drugi Salwador. Gdyby nie Suchocka czy Mazowiecki, gdyby nie lata prania mózgów, puszczania dzieciom w szkołach „Niemego krzyku”, gdyby nie stawianie znaku równości pomiędzy feministkami, walczącymi o prawo do aborcji i chorymi z nienawiści „obrońcami życia”, tworzenie sztucznej i nieprawdopodobnie szkodliwej symetrii tylko po to, żeby być mądrym centrum, nikomu by nie przyszło do głowy stawiać policjanta przy każdej macicy i grozić więzieniem za poronienia.
Najbardziej szokujące jest chyba jednak nie to, że Jarosław Kurski jest dumny z „kompromisów” III RP – w końcu to w zasadzie jest podstawowa treść przekazu politycznego jego środowiska, ale obawy, jakie towarzyszą naczelnemu „Gazety Wyborczej”. Nie boi się o to, że ktoś w Polsce będzie zmuszał ofiary pedofilii i gwałtów do rodzenia dzieci. Nie boi się o życie kobiet z ciążą pozamaciczną. Nie martwią go dzieci, urodzone z wadami, które można było wyleczyć w okresie prenatalnym. Nie przeraża go fakt, że matka z dwójką dzieci, której nie stać na trzecie i która zdecyduje się przerwać ciążę, trafi do więzienia. Wiecie, co martwi redaktora Kurskiego w sytuacji, w której wszystkim współżyjącym kobietom w Polsce zagraża piekło?
Kontra. Martwi go, że po rządach PiS wahadło się przechyli i na fali świętego kobiecego gniewu wreszcie uda się w Polsce zalegalizować aborcję na życzenie. Jednym słowem, redaktor Kurski martwi się – a jakże – o płody. O płody przyszłe, niepoczęte jeszcze, o płody potencjalne.
Jeśli macie dość dyskusji pomiędzy mężczyznami, którzy kłócą się o to, czy bardziej należy się skupić na ochronie płodów bez mózgu dzisiaj czy płodów z mózgiem jutro, a ochronę fundamentalnych praw urodzonego człowieka z macicą mają gdzieś – zapraszam jutro o 14.00 pod Sejm.