Działaczki Warszawskiego Strajku Kobiet sprzeciwiły się krzywdzącej je wypowiedzi, która miała miejsce 17 stycznia na antenie Superstacji. Wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz był wówczas gościem Jacka Żakowskiego. Sugerował, że protesty kobiet na ulicach były ustawką lewicowych partii.
Borusewicz dał do zrozumienia, że protesty, które przetoczyły się przez polskie miasta po odrzuceniu projektu Ratujmy Kobiety 2017 były inicjatywą dwóch lewicowych partii: SLD i Razem. Według wicemarszałka „wcale nie chodziło o tę ustawę” – w domyśle: tak naprawdę chodziło o podbicie słupków poparcia tym ugrupowaniom i utorowanie im wejścia do Sejmu w następnych wyborach.
Działaczki protestują przeciwko upolitycznianiu protestów kobiet. „Kiedy latem i zimą stałyśmy pod Senatem, często Pan do nas wychodził, zna Pan nasze twarze i widział autentyczne zaangażowanie w obronę praworządności w Polsce. Tym bardziej jest nam przykro słyszeć teraz z Pana ust podobne insynuacje.
Czas zrozumieć podstawową zasadę: politycy są dla obywateli, nie obywatele dla polityków” – napisały. – „Przykre jest to, że w swoim zapętleniu stracił Pan zrozumienie, czym są ruchy społeczne. Przełom w walce o prawa obywatelskie dzieje się na pana oczach, a Pan w naszych działaniach widzi rzekomy atak ze strony partii, które nie miały z protestem nic wspólnego (w stolicy organizował go samodzielnie Warszawski Strajk Kobiet). Takowe są owszem w komitecie Ratujmy Kobiety, ale on nie był ani inicjatorem, ani organizatorem Czarnej Środy”.
Warszawski Strajk Kobiet stwierdził, że Borusewicz „obraził swoimi wypowiedziami tysiące Polek”, które w geście autentycznego sprzeciwu, a nie politycznych gierek – wyszły na ulice, ponieważ nie godzą się na śmierdzący „kompromis” aborcyjny.
Dla organizatorek protestu niedopuszczalnym było lekceważące nazwanie przez senatora głosowania posłów PO „kiksem”. „Na tym etapie nikt nie wymagał od posłów głosowania za projektem Ratujmy Kobiety, a jedynie zgody na jego dalsze procedowanie” – wyjaśniły po raz setny.
Odniosły się też do hipokryzji parlamentarzystów, którzy ruchy obywatelskie dostrzegają i popierają jedynie wtedy, kiedy mają szansę podbić swoje notowania.