Astronomiczna kwota ma uzmysłowić władzom New Jersey, tworzącego jeden organizm miejski z Nowym Jorkiem, jak istotnie jest dojście do porozumienia z związkami zawodowymi pracowników komunikacji miejskiej.
Strajk w New Jersey Transit wisi w powietrzu. Trwający od 2011 roku spór pomiędzy reprezentantami załogi miejskiego przedsiębiorstwa a władzami NJ wkracza obecnie w najważniejszą fazę. Związkowcy stawiają sprawę jasno: albo zgodzicie się na nasze żądania do 13 marca, albo zatrzymujemy komunikację. A taki wariant byłby niebywale kosztowny.
– Zatrzymanie NJT to najdroższa rzecz, na jaką może być narażony Nowy Jork. Dla dobra naszej gospodarki, biznesu, od wielkich korporacji po małe sklepiki, lepiej żeby się to nam nie przytrafiło. Z naszych wyliczeń wynika, że co godzinę tracilibyśmy blisko sześć milionów dolarów. Sam produktywność spadłaby o 1,9 mln dol. – tłumaczy Kathryn Wylde, prezydent Partnership for New York City, organizacji zrzeszającej nowojorskie przedsiębiorstwa i korporacje. Firma przeprowadziła właśnie audyt, który zawiera informacje na temat społecznych, gospodarczych i logistycznych skutków ewentualnej odmowy pracy.
Wiele wskazuje na to, że taki scenariusz spełni się już niebawem. Negocjacje między pracownikami z władzami spółki utknęły bowiem w martwym punkcie, głównie w wyniku betonowej postawy tych drugich. Szefostwo nie chce uznać postulatów dotyczących zapewnienia wszystkim pracownikom ubezpieczenia zdrowotnego, podwyżek płac oraz stabilności zatrudnienia w nowych kontraktach.
Pociągi NJT przewożą codziennie ok. 160 tysięcy pasażerów. Jeśli 13 marca nie wyjadą na tory, aglomeracja zostanie sparaliżowana, gdyż jedyną alternatywą dla szynowego transportu są prywatne samochody. A to oznacza wielokilometrowe korki na autostradach.
Władze próbują ratować sytuację. Operator zapowiedział uruchomienie dodatkowych połączeń autobusowych, ekstra kursów z punktów Park-and-Ride oraz promów kursujących przez rzekę. Takie rozwiązanie zapewni jednak transport dla co najwyżej 40 tysięcy osób.