Należę do tych ludzi lewicy, którzy już jakiś czas temu porzucili lęk przed PiS-em na rzecz obrzydzenia dla Platformy. Uważam, że w kraju powiększających się nierówności, stref nędzy, prekariatu i powszechnego wyzysku, najważniejszym aspektem lewicowości jest ten, który określa stosunek do gospodarki i polityki społecznej. Natomiast (skądinąd bardzo ważne) kwestie ideologiczne, światopoglądowe, obyczajowe – jak byśmy ich nie nazwali – mogą poczekać na lepsze czasy. Tym niemniej…
Nie rozumiem i nie popieram tych, którzy uważają, że najważniejszym zadaniem szeroko pojętej lewicy jest zatrzymanie PiS za wszelką cenę – czytaj: za cenę poparcia dla neoliberalnej ekonomicznie i wysoce konserwatywnej obyczajowo PO. A ciągle straszeniem PiSem uważam za przejaw intelektualnej bezradności.
Powiedziawszy to wszystko, chciałam Państwa nieco postraszyć PiSem.
Albowiem przekaz, jaki płynie dziś od aktywistów agitpropu Prawa i Sprawiedliwości do szerokich mas, powiedzmy, niepisowskich wyborców, jest cokolwiek niekompletny. Strategia komunikacyjna PiS zdaje się rozpisana na dwa fortepiany – z których każdy gra zupełnie inny utwór.
W mediach tzw. mainstreamu słyszymy spokojny i rozsądny głos Beaty Szydło, mówiącej nieomal wyłącznie o kwestiach społeczno-gospodarczych – i to całkiem sensownie, bo lewicowo. Przyozdobiony wizerunkiem Szydło autobus przemierza Polskę, a jej raczej trafne polemiki z dość rozpaczliwą narracją Ewy Kopacz sprawiają, że coraz łatwiej wierzyć w słuszność – a przy okazji prawdziwość – jej namaszczenia na stanowisko szefowej rządu. Tymczasem Prezes milczy. Po paru zaledwie wywiadach, których udzielił zasłużonym „niepokornym” mediom pod koniec maja na fali Dudaentuzjazmu (jeśli może być Dudabus i Dudapomoc…), Prezes zszedł do podziemia, wzbudzając w mainstreamie radosne komentarze na temat partii, która musi ukrywać przywódcę, żeby wygrać wybory.
Najwyraźniej podobny sygnał dotarł od strony twardego elektoratu PiS, ponieważ Jarosław Kaczyński postanowił przerwać milczenie. Adresując swój przekaz tak precyzyjnie jak to możliwe – udzielił wywiadu gazecie, której poza najwierniejszymi wyborami PiS nikt nie jest w stanie wziąć do ręki bez dreszczu przerażenia: periodykowi „Do Rzeczy”, szczycącemu się w winiecie enuncjacją „Tygodnik Lisickiego”. Mało tego – na rozmówcę wybrał sobie red. Cezarego Gmyza, który w młodym wieku 45 lat przeszedł do historii dziennikarstwa tekstem o trotylu na wraku. Wiedząc, jak precyzyjnie pracuje umysł Prezesa, trudno uwierzyć, że to przypadek: nawet jeśli czas wyborczy każe taktycznie milczeć o zbrodni smoleńskiej – warto najwierniejszym wyborom przypominać, że są tacy, co pamiętają i czuwają.
Przypadkowe nie jest też żadne słowo w starannie opracowanej rozmowie. Lider PiS, od ośmiu lat żyjący pod platformianą okupacją – a i przedtem niewolny od pewnej skłonności do paranoicznego oglądu świata – komunikuje się ze swoimi wyznawcami za pomocą specjalnego metajęzyka, jak w grypsach czy cenzurowanej prasie za komuny.
Poczytajmy.
Na przykład: na pytanie o reformę wymiaru sprawiedliwości, prezes PiS odpowiada: „nie chcę wchodzić w szczegóły” – i dodaje, że sprawa będzie „gruntownie przedyskutowana”, a wymiar sprawiedliwości „uzdrowiony”. Red. Gmyz nie pyta, skąd ta nagła niechęć do szczegółów rozwiązań programowych – wszak większość wystąpień Jarosława Kaczyńskiego aż się od nich skrzy, w ten sposób Prezes daje do zrozumienia, że trzyma rękę na pulsie i kontroluje wszystko, co dzieje się w jego partii. Tymczasem postanawia przemilczeć, rzuca jedynie na zachętę: „Będziemy chcieli wprowadzić jawność oświadczeń majątkowych sędziów i prokuratorów”. I jeszcze o tym, iż „mamy zbyt dużą sferę tajności”, albowiem jawność oświadczeń (także lustracyjnych) dotyczy jedynie „starających się o funkcję pochodzącą z wyboru”. W następnym akapicie czytamy zaś o „sitwach” i „lokalnych układach”, w które „wchodzą prokuratorzy” co „trzeba przeciąć”. I jeszcze o tym, że na sędziów w momencie nominacji „nie zstępuje Duch Święty, który czyni ich doskonałymi”, bo są „tacy, jak inni, obciążeni słabościami charakterologicznymi”. W sumie – plan PiS dla wymiaru sprawiedliwości wygląda na prosty i skuteczny: usunąć niewygodnych sędziów i prokuratorów posługując się w tym celu szczegółami na temat ich sytuacji majątkowej i osobistej, które przedtem każemy im ujawnić. Nietrudno zgadnąć, że swoją rolę odegrają w tym zaprawieni w demaskowaniu wrogów ludu niepokorni „dziennikarze śledczy”. Tacy jak wyróżniony audiencją u Prezesa red. Gmyz.
A skoro już jesteśmy przy dziennikarzach – zapytany o pomysł na „doprowadzenie do większego obiektywizmu mediów” Prezes ostrożnie odpowiada, że „w państwie demokratycznym jest to niesłychanie trudne”. To też interesujące zdanie: oznacza mniej więcej tyle, iż demokracja stoi na drodze prawdy. Ale zwróćmy też uwagę, iż „niesłychanie trudne” – to nie to samo, co „niemożliwe”.
Ten eufemistyczny język obowiązuje także w stosunku do innych drażliwych kwestii. Tak, jak nie słyszymy dziś już o pamiętnym „układzie” – zastąpiły go „sitwy” i „oligarchia”, a także „patologie urzędnicze, albo nawet kryminalne” – tak szef PiS milczy ostrożnie o odwiecznej roli Kościoła. Ale z typową dla siebie subtelnością w dyskusji o kapitalizmie przemyca sugestię islamofobii: „Chrześcijaństwo – jak mawiał Leszek – stworzyło najbardziej przyjazną człowiekowi cywilizację w dziejach; tymczasem może ona upaść na rzecz cywilizacji o wiele mniej przyjaznych”. W sumie – żeby zacytować Wolanda – choć Jarosław Kaczyński mówi dziś innym językiem, rzeczy, o których mówi, nie ulegają od tego zmianie. Wyborcy PiS, oczekujący sprawiedliwości i rozliczeń, mogą poczuć się uspokojeni.
I to nie jedyny morał, jaki płynie z tej rozmowy. Tematem jej drugiej części jest dwoje polityków PiS, którzy sięgnęli po stanowiska, z definicji należne Prezesowi. W języku red. Gmyza – „projekty »Duda« i »Szydło«”. Prezes nie oburza się na ten, dość uprzedmiotawiający komunikat. Wręcz przeciwnie – w przypadku Dudy podkreśla swoją wyłączną decyzyjną rolę: „od dawna widziałem, że nie będę kandydował w wyborach prezydenckich”, „pomysłu na nowego kandydata szukałem od dawna”, „zobaczyłem, że Andrzej Duda ma potencjał”. Jeśli chodzi o kandydaturę Beaty Szydło na premiera – Prezes jest ostrożniejszy: mówi o decyzji, która „zapadła na posiedzeniu ścisłego kierownictwa partii”, a tym, że Szydło „otrzymała większe poparcie”. Jego dystans do „projektu »Szydło«” jest wyraźnie większy.
Ale znając wartości, jakie Prezes sobie ceni w ludziach – bez trudu można dostrzec dystans, który dzieli go także od prezydenta elekta. Andrzej Duda „ma potencjał” albowiem „jest bardzo dobrym mówcą”. Ponadto Duda jest w oczach prezesa „świetnym prawnikiem” i „bardzo kulturalnym człowiekiem”, a także „całkowitym przeciwieństwem Bronisława Komorowskiego”. Potem Prezes wspomina coś jeszcze o kompetencjach, a nawet o urodzie, ale próżno szukać wzmianki o kręgosłupie moralnym, wierności wartościom, odwadze czy patriotyzmie – czyli cechach, które szef PiS przy każdej okazji przypisuje swojemu bratu, będącemu wszak wzorcem idealnego prezydenta RP. Co szczególne, Jarosław Kaczyński trzykrotnie mówi o Lechu per „Leszek” – choć dotychczas oficjalny tytuł brzmiał „Mój Świętej Pamięci Brat”. To – zaryzykuję – także nie przypadek: w ten sposób szef PiS podkreśla, że on i tylko on jest depozytariuszem dziedzictwa zmarłego prezydenta.
Jeśli wypowiedzi Kaczyńskiego o prezydencie elekcie są delikatnie umniejszające – ton, w jakim mówi o przyszłej (ponoć) szefowej rządu jest już całkiem protekcjonalny. Beata Szydło „szybko się uczy”, toteż w czasie znajomości z Prezesem „poczyniła gigantyczne postępy” i dzięki temu „przejęła rolę, którą przed tragiczną śmiercią odgrywała śp. Grażyna Gęsicka”. O Gęsickiej Jarosław Kaczyński wyraża się w superlatywach, o których Szydło nie może nawet pomarzyć – dodając też, w tonie typowym dla krytyka wychowania na podwórkach, że zmarła była „kulturalną panią ze środowiska akademickiego” – co wyraźnie ją różni od córki górnika, byłej burmistrz gminy Brzeszcze. Prezes nie omieszkał też dodać, że tak naprawdę to wcale nie Szydło wygrała dla Dudy wybory: Joachim Brudziński miał „olbrzymi wkład w kampanię prezydencką”, albowiem „cała strona organizacyjna, to że wszystko chodziło jak w zegarku, jest jego zasługą” (pamiętamy, jak Duda i inni czołowi politycy PiS chwalili geniusz organizacyjny Beaty Szydło). Zdaniem prezesa „wkład Joachima Brudzińskiego w zwycięstwo jest nie mniejszy niż Beaty Szydło, choć jego nazwisko rzadko pada w tym kontekście”, toteż „należą mu się słowa wdzięczności”, bo „bez niego tego zwycięstwa by nie było”. Aha, i to Brudzińskiemu Szydło zawdzięcza nominację na premiera: w wyborze jednej z dwóch kandydatur „ogromną rolę odegrał głos Joachima Brudzińskiego”, który „żeby było jasne, nie był drugim kandydatem”.
Trudno się zatem dziwić, że na pytanie, czy „wybiera się do Sulejówka”, szef PiS odpowiada stanowczym, acz zawoalowanym „nie”. Zaczyna od przypomnienia, że dla Piłsudskiego (do którego „się nie porównuje”) Sulejówek „to była niezbyt długa przerwa, a potem było jeszcze dziewięć lat rządów”. Potem wyznaje, że skończył 66 lat, „ale nie będzie zdradzał swoich planów na polityczną przyszłość”. W koniunkcji oraz kontekście historycznym – te dwa zdania oznaczają nie tylko jasną deklarację, że Jarosław Kaczyński nie ma zamiaru wycofywać się z polityki na stałe, a wręcz przeciwnie, planuje jeszcze sobie porządzić; można w nich także dostrzec sugestię, że dwa lata, które Piłsudski przesiedział w Sulejówku, to za dużo. Marszałek udając się na wewnętrzną emigrację miał lat 55, Prezes nie ma już tak wiele czasu. W sumie, nietrudno w tym wyczytać raczej krótkie panowanie premier Szydło.
Z drugiej wszakże strony – i to mnie różni od innych straszących PiSem publicystów – nie sądzę, żeby plan Jarosława Kaczyńskiego definitywnie i ostatecznie rozstrzygał jej los. Andrzej Duda jest pierwszym politykiem Prawa i Sprawiedliwości, którego Prezes stworzył, ale nie może odwołać. No, może drugim, jeśli liczyć Lecha Kaczyńskiego – ale tam niebezpieczeństwo emancypacji było znacznie mniejsze. W przypadku Dudy mamy do czynienia z młodym, ambitnym i elastycznym (bo nie ośmieliłabym się napisać: „cynicznym”) politykiem, który świetnie zdaje sobie sprawę, że współpraca z premier Szydło będzie dla niego znacznie łatwiejsza i bardziej korzystna. A premier, mający poparcie prezydenta, jest w Polsce figurą wszechpotężną.
Pytanie: czy wywołana w znacznej mierze strachem lojalność partii wobec Prezesa okaże się silniejsza niż chęć udziału w układzie władzy, który może odnosić sukcesy i przynosić korzyści?
Osobiście nie byłabym skłonna zbyt wiele na to postawić.
Ale może brak mi wiary w ludzi?
Agnieszka Wołk-Łaniewska