Szczyt Kim-Trump w Singapurze był z pewnością jednym najważniejszych wydarzeń politycznych świata w tym roku, a prawdopodobnie również w ciągu nadchodzących lat będzie wielokrotnie przywoływany jako wydarzenie epokowe. Jego waga jest rzeczywiście kolosalna i to nawet bez względu na interpretacyjne skrzywienie, jakie mu towarzyszyło w relacjach większości mainstreamowych mediów. Uwagę komentatorów przykuła głównie wzajemna wymiana uprzejmości między obydwoma przywódcami i ambitnie brzmiące, choć irytująco ogólnikowe hasła, składające się na porozumienie przez nich podpisane. Z pola widzenia umknął jednak szerszy kontekst szczytu, przede wszystkim historia napiętych relacji między Koreą Północną a USA i sytuacja geopolityczna.
Ton, który zdominował polskie i światowe media, nie był zaskakujący: oto charyzmatyczny, choć ekscentryczny, lider „Wolnego Świata”, ratuje ludzkość przed nuklearną zagładą dzięki wielkomyślnemu wyciągnięciu ręki do „krwawego dyktatora”. Standardowo już państwo, które jako jedyne w historii użyło bomby atomowej w celu zgładzenia pół miliona ludzi w ciągu dwóch dni, które od siedemdziesięciu lat praktycznie żyje z wszczynania imperialistycznych wojen, a przy tym nie waha się obracać w perzynę całych krajów, by zrobić miejsce dla swojego biznesu – to właśnie państwo po raz kolejny wystąpiło w roli „gołąbka pokoju”. Wypada sprostować: to nie tak. Mimo, że samemu Trumpowi należy się uznanie.
Apokalipsa odwołana
Obietnica „całkowitej denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego” przez Kim Dzong Una, „Gwarancja bezpieczeństwa dla Korei Północnej” ze strony Trumpa i obustronna deklaracja budowy nowych trwałych relacji mających na celu pokój i dobrobyt – to w zasadzie wszystko, co zostało podpisane. Opócz tego – niewątpliwie znacząca – werbalna zapowiedź prezydenta USA, że przerwie wspólne manewry wojskowe z Koreą Południową i „odeśle amerykańskich żołnierzy do domu”. W sumie mało. Na razie zdecydowanie mniej wiadomo, niż wiadomo na pewno.
Masę pytań rodzi postawa samego Donalda Trumpa, który w ostatnich miesiącach miotał się między otwartymi groźbami pod adresem Kim Dzong Una, a ściskaniem się z nim na oczach całego świata. Jak zrozumieć fakt, że prezydent zgodził się ostatecznie na układ nie tylko niezgodny z duchem jego wcześniejszych wyskoków retorycznych, lecz idący pod prąd praktycznie całego głównego nurtu amerykańskiej polityki? Przecież zdumiał i rozwścieczył zarówno Republikanów, jak i Demokratów. Mało tego: swoją decyzją ośmieszył własnych ministrów i osobistych doradców. Nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Jednak przypadek szczytu w Singapurze jest szczególny ze względu na jeden, wydawałby się zupełnie zaskakujący, szczegół: po raz pierwszy w ciągu półtora roku swojej prezydentury naznaczonej pasmem podłości i zniszczenia, Donald Trump zrobił coś dobrego. Przynajmniej na chwilę rzeczywiście oddalił widmo ogólnoplanetarnej zagłady atomowej, na którą Stany Zjednoczone ciężko pracują od ponad 70 lat.
W zeszłym roku Trump, wściekły na Kima za udane testy koreańskiej rakiety zdolnej donieść głowicę nuklearną do USA, groził mu „ogniem i furią”. Kiedy przedstawiciel KRLD przemawiał na forum ONZ, Trump uraczył świat tweetem: „Jeżeli będzie powtarzał po Małym Człowieczku od Rakiet, to zaraz ich nie będzie”. Nic dziwnego, że po tym wszystkim czasopismo Bulletin of Atomic Scientist przesunęło wskazówki swojego słynnego Doomsday Clock na godzinę 23.58 – za dwie północ! Publikując oficjalne oświadczenie, naukowcy nie kryli, że oprócz sukcesów północnokoreańskiego programu atomowego, prowokacyjne reakcje przywódcy USA stanowią realne zagrożenie dla ludzkości.
W tych okolicznościach wręcz za cud można uznać fakt, że w Singapurze nie tylko doszło do historycznego spotkania, ale przebiegło ono w przyjaznej atmosferze, a obaj przywódcy prześcigali się w komplementach. Nieprzewidywalność Trumpa i jego otoczenia została potwierdzona, tym bardziej, że szczyt pierwotnie planowany na 12 czerwca rzeczywiście odbył się w tym terminie, ale w międzyczasie został odwołany. Wystarczyło, by wiceprezydent Mike Pence w wywiadzie dla Fox News chlapnął bez namysłu, że konflikt o koreański program nuklearny skończy się zgodnie z „modelem libijskim”. Nawiązanie do tego, że Muamar Kaddafi w 2004 r. uległ Stanom Zjednoczonym i zrezygnował z rozwijania broni atomowej, okazało się nieszczególnie mądrym posunięciem. Siedem lat później Kaddafi sczezł w „kolorowej rewolucji”, tak jak sczezła sama Libia, podzielając los Iraku. Dyplomaci KRLD określili więc Pence’a mianem „politycznego durnia”. Temat szczytu chwilowo zniknął.
Jednak pod koniec kwietnia doszło do historycznego spotkania Kim Dzong Una z Moon Jae-inem, prezydentem Korei Południowej. Szefowie państw uścisnęli sobie dłonie i po raz pierwszy od czasu Wojny Koreańskiej 1950-1953 r. przywódca Północy przekroczył linię demarkacyjną dzielącą oba państwa wkraczając na terytorium Południa – tym razem w celach całkowicie pokojowych. Gdyby nie to wydarzenie, do szczytu Trump-Kim pewnie by rzeczywiście nie doszło. Koreańczycy po obu stronach granicy dali dowód, że sprawy zaszły już na tyle daleko, że sytuacja aż się prosi o historyczny przełom. A przerośnięte ego amerykańskiego prezydenta z pewnością podpowiadało mu ten kierunek. Nie wie tego nikt, ale jest dość prawdopodobne, że wsześniejsze „ogień i furia” były tylko elementem gry, w której Trump sam na przemian wcielał się w „dobrego i złego policjanta”, by móc ostatecznie na oczach świata odegrać rolę epokowego przywódcy, który „przekracza samego siebie”, własne słabostki i ograniczenia, by móc sprostać dziejowemu wyzwaniu. Klasyczne zaostrzenie tonu, potem odpuszczenie, żeby w glorii i chwale ogłosić „pokój”. Biorąc pod uwagę rezonans szczytu w Singapurze, w dużej mierze się to udało.
Obecny prezydent USA jest politykiem nieznośnym, w tym jednak przypadku okazało się to walorem. Wielokrotnie już przeczył samemu sobie, ale teraz zdołał pokazać, że stać go na niezależność. Przy okazji też na konsekwencję, ponieważ podczas kampanii prezydenckiej w 2016 r. Trump obiecał „usiąść z Kim Dzong Unem przy jednym stole”. Fakt, konsekwencja ta jest połowiczna, ponieważ deklaracja ta była częścią ogólniejszej linii w sprawach międzynarodowych, którą prezentował wówczas Donald Trump. Dawał do zrozumienia, że Stany Zjednoczone powinny mniej „panoszyć się” na świecie, przestać destabilizować jego zapalne rejony i zachowywać się mniej konfrontacyjnie wobec reszty ludzkości.
Nie doszło do tego. USA kontynuuja imperialistyczną politykę na Bliskim Wschodzie, dolewając w całym regionie oliwy do ognia: nie odpuszczają Syrii, eskalując i brutalizując swoje zaangażowanie militarne, pozwalają Izraelowi i Arabii Saudyjskiej na coraz bardziej destrukcyjną politykę. Przekreślono porozumienie nuklearne z Iranem. Dochodzą do tego gesty absurdalnie wręcz głupie i prowokacyjne, np. wypisanie USA z Paryskiego Porozumienia Klimatycznego. Światowa opinia publiczna i kolejni partnerzy Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej, m.in. kraje UE przestają żywić jakiekolwiek złudzenia co do szans na udaną współpracę z Trumpem. Odwilż na 38. równoleżniku wygląda w tym kontekście raczej na wyjątek od reguły. I – wcale nie paradoksalnie – wyjątek ten może dobrze służyć Ameryce w jej dalszych imperialistycznych eskapadach. Będzie on „listkiem figowym”, zapewne często wykorzystywanym do przykrycia natury USA jako głównego zagrożenia dla pokoju na świecie. Ten marketing polityczny może się okazać skuteczny biorąc pod uwagę, ile uwagi media głównego nurtu poświęciły porozumieniu w Singapurze, a ile przeznaczają na krytykę amerykańskiej polityki bliskowschodniej.
Samo porozumienie z Kimem niebezzasadnie było krytykowane jako pustosłowie. Ogólnikowy charakter deklaracji faktycznie może frapować. Tak się jednocześnie składa, że jeżeli któraś ze stron stwarza większe ryzyko niewywiązania się z zobowiązań, to raczej są to Stany niż Korea Północna. KRLD osiąga bowiem tym paktem rzeczywisty postęp – przełamuje izolację na arenie międzynarodowej – USA zaś zaliczają jedynie sukces wizerunkowy, jednocześnie godząc się na opuszczenie bardzo strategicznej pozycji na Dalekim Wschodzie.
Demokraci atakują z prawej
PRzed woltą Trumpa w sprawie koreańskiej, nurty dominujące w demokratyczno-republikańskim establishmencie USA absolutnie nie pozwalały na żadne domniemywania, że może dojść do tego rodzaju przełomu. Mowa tu o strukturze politycznej, która jest znacznie trwalsza i lepiej ugruntowana niż prezydentura Trumpa, jeżeli więc jego samego zabraknie, nie ma gwarancji, że nie dojdzie do zaostrzenia kursu wobec KRLD. Tym bardziej, że demokraci próbowali przed szczytem wymusić na prezydencie zmianę stanowiska – a dokładnie zajść Trumpa od prawej strony. Inicjatywa, której przewodził senator Chuck Schumer, zmierzała do wymuszenia na amerykańskiej dyplomacji, by za warunek rozmów z Kim Dzon Unem uznać uprzednią likwidację całego północnokoreańskiego programu atomowego, rozbiórkę całej jego infrastruktury i likwidację pocisków. Był to warunek zaporowy, nierealny, o którym z góry było wiadomo, że KRLD go nie przyjmie. Frakcja Schumera parła więc siłą rzeczy ku podgrzewaniu konfliktu – w praktyce ku wojnie. Starali się wypełnić lukę po republikańskich „jastrzębiach”, którzy w sytuacji zmiany kursu „ich prezydenta” znaleźli się politycznie na dalszym planie, a ich wojenny zapał poszedł niczym para w gwizdek.
A przecież niedawne potyczki słowne między Trumpem a Kim Dzong Unem zdawały się sprzyjać ich zamiarom. Głównym rzecznikiem „jastrzębi” był uznawany przez niektórych za szaleńca John Bolton, który objął funkcję prezydenckiego doradcy nie kryjąc, że jest zwolennikiem „rozwiązania problemu koreańskiego na drodze militarnej, poprzez siłową „zmianę reżimu”, najlepiej z wykorzystaniem sił wewnętrznych – czyli metodą sprawdzoną w Iraku i Libii, choć cały czas nie przynoszącą rezultatów w Syrii. To Bolton był autorem feralnej „wrzutki medialnej” z „modelem libijskim”, którą powtórzył wiceprezydent Pence. John Bolton i jemu podobni na razie skryją się w cieniu. Niewykluczone, że w tej sytuacji najbardziej prowojenną siłą staną się nie republikanie, a właśnie cześć demokratów: senatorzy tacy jak Schumer i ludzie Hillary Clinton. To właśnie doktrynę „Killary” realizuje obecnie Donald Trump na Bliskim Wschodzie. Po zerwaniu porozumienia nuklearnego z Iranem, któremu Clinton od początku się przeciwstawiała, i niepowodzeniu republikańskich „jastrzębi” w sprawie koreańskiej, ekipa byłej sekretarz stanu może poczuć, że dostała wiatr w żagle i inicjatywa należy do nich. Po szczycie w Singapurze, wielu demokratów wypowiadało się w mediach krytycznie o ustępstwach Trumpa i nie szczędziło ostrzeżeń przed dalszym zagrożeniem ze strony Korei Północnej. Gwiazdy publicystyki lewicowo-liberalnych mediów, np. Rachel Maddow z MSNBC, które do tej pory atakowały Trumpa za podżeganie do wojen, nagle uznały, że plan wycofania wojsk z Korei Południowej zagraża jednak bezpieczeństwu USA.
Pekin czuwa
Skoro cały establishment stał dotychczas na stanowisku przeciwnym do prezydenta USA, jak to się stało, że zdecydował się on na tak odważny krok w stosunku do Kim Dzong Una? Czy zdecydowała wyłącznie przekora, z której jest znany, osobista ambicja i poczucie misji dziejowej? W przypadku Trumpa rzeczywiście jest to możliwe, choć istnieje też inna możliwość i wiąże się z rolą Chin. Komentując ustalenia z Singapuru chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi oświadczył, że osiągnięto w ten sposób „cel, do którego Chiny od dawna dążyły i na rzecz którego działały”. To prawda: oprócz ogólnikowego warunku „zapewnienia bezpieczeństwa Korei Północnej” zapisanego w podpisanym dokumencie, Trump zapowiedział wycofanie wojsk amerykańskich z Półwyspu Koreańskiego,wstrzymanie wspólnych ćwiczeń US Army i armii Republiki Korei u granic KRLD, a nawet wycofanie amerykańsko-południowokoreańskiego systemu obrony rakietowej. Wang Yi podkreślił: „w tym celu musimy oczywiście doprowadzić do całkowitej denuklearyzacji”. I zdanie być może kluczowe: „Nikt nie będzie kwestionował ważnej i wyjątkowej roli Chin – roli którą Chiny nadal bedą odgrywać”. Państwo Środka uznało się tym samym za gwaranta paktu z Singapuru. Kim Dzong Un regularnie kursuje do Pekinu. Udał się tam kilka dni po spotkaniu z prezydentem USA, trzeci raz w ciągu miesiąca.
Nie ma powodów sądzić, że Trump nie zdawał sobie sprawy, ze dokonuje ogromnego ustępstwa wobec Chin, które dzięki praktycznemu wycofaniu się USA z Półwyspu Koreańskiego poważnie ugruntują swoją obecnie już i tak dominującą pozycję w regionie. Pekin z pewnością od początku był składnikiem koreańskiego równania. To kolejna przesłanka pozwalająca wnioskować, że wojna taryfowa z Państwem Środka, w jaką swój kraj wplątał Trump, to tylko gra pozorów, spektakl nastawiony na zdobycie poklasku we własnym elektoracie – zwłaszcza, że nowe cła nie stanowią żadnego poważnego zagrożenia dla interesów gospodarczych Chin. Nie bez znaczenia pozostaje zapewne styk osobistych interesów prezydenta USA z chińskim biznesem: w maju chińska państwowa firma budowlana dołączyła do inwestycji Trumpa w Indonezji, on sam z kolei obiecał wyciągnąć chińskiego giganta telekomunikacyjnego ZTE z kłopotów prawnych i kar, w które koncern uwikłał się w USA. Donald Trump najwyraźniej powściągnął konfrontacyjne zapędy względem Chin i „odpuszcza” Azję Wschodnią.
Waszyngtońskie elity, które bez wątpienia pozostaną wrogie Korei Północnej i nie przestaną jej demonizować, stanowią bez wątpienia niepewny czynnik w dalszych losach porozumienia z Singapuru. Dokument podpisany przez Kima i Trumpa nie zawiera żadnych szczegółowych zasad wdrożenia postanowień układu. Jak ma przebiec rozbrojenie nuklearne KRLD i do kiedy? Jak szeroko należy rozumieć „gwarancje bezpieczeństwa Korei Północnej”? Czy wycofanie US Army z Półwyspu wystarczy? Czy USA, by się uwiarygodnić, powinny przeprosić za swoje zbrodnie z czasów wojny koreańskiej? Czy w sytuacji, gdy Stany jednostronnie wypowiedziały umowę Iranowi, jakiekolwiek gwarancje okażą się wystarczające? Wszystko pozostaje otwarte i o konkretach zdecyduje proces polityczny. Trump już zapowiedział dalsze spotkania obu stron w celu doprecyzowania rozwiązań. Prawdopodobnie jednak nadal nie dociera do niego pełna waga problemu. Trafnie ujęła to Rebecca Johnson, amerykańska aktywistka na rzecz rozbrojenia nuklearnego, podkreślając: „pokój ani rozbrojenie nie staną się faktem, jeżeli Koreańczycy z północy będą nieustannie odczuwali zagrożenie ze strony broni nuklearnej posiadanej przez USA”. Rzeczywiście, trudno uczciwie mówić o „gwarancjach bezpieczeństwa” pomijając temat ponad 4 tys. amerykańskich głowic gotowych do użycia.
Ogólnikowość terminów porozumienia pozostawia duży margines swobody interpretacyjnej i może się zdarzyć, że w mniej sprzyjających okolicznościach politycznych inne ekipy rządzące znajdą szereg wymówek, by wykręcić ze zobowiązań, co byłoby oczywiście fatalnym odwróceniem procesu normalizacji wzajemnych stosunków. Autorytet Chin będzie z pewnością dyscyplinował obie strony, zwłaszcza zaś nadal wrogich wobec KRLD polityków amerykańskich. Innym czynnikiem motywującym Amerykanów do respektowania postanowień będzie prawdopodobnie opinia publiczna, która okazała się bardzo przychylna porozumieniu z Kimem: zgodnie z wynikami sondażu, popiera je 70 proc. Amerykanów i 81 proc. Koreańczyków z południa. Ktoś, kto chciałby teraz „zawrócić rzekę kijem”, musiałby znaleźć sposób na przekonanie ludzi, że znów powinni się znaleźć na progu wojny atomowej.
Błogosławieństwo szantażu
Ostatnia i kluczowa kwestia: wbrew temu, co po szczycie sugerowali niektórzy amerykańscy politycy, porozumienie nie dowodzi tego, że aby „oswoić” Koreę Północną należy rozmawiać z nią z pozycji siły (to nawiązanie do agresywnych wypowiedzi Trumpa pod adresem Kima sprzed kilku miesięcy i do wprowadzonych wcześniej sankcji). Mamy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. Od 30 lat KRLD kurczowo trzyma się swojego programu atomowego traktując ten „straszak” jako priorytet, sama sytuując się na pozycji siły, i właśnie dowiodła skuteczności tej taktyki. Osiąga efekt, jakim jest wstęp do nawiązania pełnych stosunków z resztą świata, zakończenia izolacji kraju, zniesienia sankcji i do rozwoju wymiany gospodarczej. Wszelkie wcześniejsze sugestie USA, że porozumienie jest możliwe tylko pod warunkiem uprzedniego zakończenia prac nad bronią atmową, kończyły się fiaskiem. Porozumienie nastąpiło właśnie dzięki koreańskiej rakiecie zdolnej niszczyć cele w USA. Państwo Kimów dostało wreszcie do ręki atut, dzięki któremu mogli podejść do negocjacji z jakąkolwiek pozycją przetargową. Proces trwający od lat stwarzał szanse na porozumienie podobne do dzisiejszego już za prezydentury Clintona, wszystko jednak zmieniło się wraz z dojściem do władzy neokonserwatywnej ekipy George’a W. Busha. Korea Północna została zaliczona do „osi zła” i w grę wchodziła wyłącznie twarda linia.
Owszem, „rakieta Kima” była rodzajem szantażu. Jednak z drugiej strony Stany Zjednoczone szantażują KRLD od lat. Czym innym, jeżeli nie groźbą były regularnie odbywające się od czasów Reagana ćwiczenia Team Spirit przy granicy międzykoreańskiej? Koreańczycy z północy rozumieli te prośby całkiem realnie pamiętając ogrom amerykańskich zbrodni podczas wojny 1950-1953 r., kiedy USA zgładziło milion ich rodaków – praktycznie jedną piątą populacji – przy użyciu napalmu, w nalotach bombowych siejących spustoszenie większe niż w niemieckich miastach pod koniec drugiej wojny światowej. Wiele miejscowości uległo wówczas stuprocentowej anihilacji. Pamięć o tym ludobójstwie jest w Korei Północnej ciągle żywa. Czy nie powinna być żywa, kiedy przynajmniej od czasu Busha Juniora USA prowadzi wobec KRLD politykę całkowicie konfrontacyjną, grożąc rozwiązaniem militarnym i jednocześnie żądając całkowitego rozbrojenia? Doprawdy, trudno tego nie nazwać szantażem – w dodatku niezmiernie głupim. Tym głupszym, że przykład Libii Kaddafiego unaocznił, jakie skutki może mieć rezygnowanie z broni atomowej w układach z Amerykanami (szczerze mówiąc ten przykład nie rokuje dobrze nawet samemu porozumieniu z Singapuru). I w końcu, czy szantażem nie są cały czas jeszcze obowiązujące sankcje handlowe, na skutek których zdaniem UNICEF głoduje 60 tys. północnokoreańskich dzieci?
Nie jest to żadne „wybielanie krwawego północnokoreańskiego reżimu”, tylko fakty. Literatura naukowa poważnie traktująca temat KRLD, również dostępna w języku polskim (np. „Korea w oczach Polaków”, Gdańsk 2012) raczej uwiarygodnia tezę, że od czasu zakończenia Zimnej Wojny broń atomowa mogła być dla Korei Północnej jedynym atutem w negocjacjach z wrogim jej otoczeniem politycznym – pełniła po prostu funkcję odstraszającą. W istocie istniały dwa czynniki, dzięki którym USA nie zrealizowały w Korei Północnej scenariusza irackiego. Pierwszym był właśnie straszak atomowy, drugim – perspektywa nieopisanej katastrofy humanitarnej, gdyby doszło do interwencji. Po upadku ZSRR gospodarka Korei Północnej załamała się, a kraj został całkowicie osamotniony na politycznej arenie międzynarodowej, nie mogąc wówczas liczyć na Chiny. W tej sytuacji rozpaczliwe „stawianie się” Stanom Zjednoczonym i „szantaż” były jedynym sposobem na przetrwanie państwa, ponieważ nie KRLD nie miała wówczas szans na włączenie w światowy obieg gospodarczy na względnie równych zasadach – w ten sposób co Chiny. Próba instalacji neoliberalnego porządku pod egidą Banku Światowego i MFW musiałaby z konieczności oznaczać wojnę – tak jak doprowadziła do tego m.in. w Jugosławii.
Tak, szczyt Kim-Trump był spektaklem, w którym padały głównie frazesy. Cały składał się z symbolicznych gestów. Te frazesy i gesty pozwoliły na przekształcenie sieci skojarzeń, z których utkany jest złowieszczy mit KRLD. Kraju, w którym – przyznajmy – dzieją się złe rzeczy, ale niewiele nawet dokładnie o nich wiemy (bo większość „wrzutek” pochodzi od połudnowokoreańskich służb) i nie dowiemy się, dopóki tzw. „Wolny Świat” będzie ten kraj aktywnie izolował, nieustannie stawiając Kima do kąta. Zmiana myślenia o Korei Północnej będzie zmianą na lepsze dla samego kraju i jego regionu. Ktoś, kto uważa, że podstawowym celem KRLD jest atomowa zagłada reszty planety, nie jest zainteresowany tym, jak działa współczesny świat. Ulepszenie dzisiejszego świata zakłada również potraktowanie Korei Północnej poważnie. Tak ją – o dziwo! – potraktował Donald Trump. Niezależnie od tego, ilu jeszcze łajdactw się dopuści, jak długo jeszcze jego „ogień i furia” będą trawiły Bliski Wschód, ile jeszcze dzieci odbierze rodzinom imigrantów – w tym jednym przypadku świat ma powód, by być mu wdzięczny, pomijając jego nadal niejasne intencje.