Kiedy w moim domu wybuchały awantury, wezwanie policji było tylko kolejnym zwrotem akcji, po którym agresor albo uciekał – i potem wracał ze zdwojonymi zapasami energii, albo uspokajał się na moment i przy funkcjonariuszach grzeczniał. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mojego ojca zabrano na dołek. Nie pamiętam też, abym miała do sąsiadów żal, że bali się reagować, kiedy w regularnych odstępach czasu zaczynał od swojego ulubionego numeru na wejście: wytłukiwał wszystkie naczynia w mieszkaniu, które dały się rozbić. Takie miał osobiste zamiłowanie.
Dlaczego sięgam po tak osobiste doświadczenia? Bo ofiary przemocy nie czują się ani trochę bezpieczniejsze, mając pod ręką numer 112, czy komórkę dzielnicowego. A co dopiero sąsiedzi. Nie dziwi mnie, że kiedy konkubent katował 25-letnią Magdalenę z Dzierżoniowa, nikt nie wezwał policji, choć blok słyszał, co się dzieje. Dziwi mnie oburzenie mediów i łatwość przenoszenia odpowiedzialności na pojedynczych ludzi. Znieczulica? To proste wyjaśnienie, ale motywacje rzadko kiedy są aż tak proste. Ludzie boją się stawać w obronie bitych sąsiadek, bo nie mają za grosz gwarancji własnej sprawczości, zaś zemstę agresora – często jak w banku. Czasem, jak w naszym przypadku, sąsiedzi okazują solidarność w inny sposób: popilnują dziecka, pożyczą pieniądze, podwiozą gdzie trzeba. Zdarzyło się, że ktoś „życzliwy” skrzyknął „chłopaków” i mój ojciec wrócił do domu ze świeżymi śladami po prawym sierpowym. Lata 90., miasteczko ze złą sławą. Ale dziś wiele się nie zmieniło.
Ludzie będą reagować, jeśli dostaną gwarancję, że będzie to znaczyło cokolwiek więcej niż tylko ściągnięcie na siebie dodatkowej dawki przemocy. Ale to nadal ofiara ucieka ze swojego mieszkania. Procedury? Są. Nie działają. Kiedy Adam Bodnar zwracał uwagę, że na decyzję sądu o nakazie opuszczenia mieszkania czeka się niebezpiecznie długo? Bodajże w 2016. Zwracał się nawet do Ministerstwa Infrastruktury, żeby podjęto wreszcie kwestię potrzeb mieszkaniowych ofiar przemocy – a te powinny być rozpatrywane na szczególnych zasadach. Naprawdę, kogoś w tym kraju dziwi, że sąsiedzi milczą, słysząc awanturę po drugiej stronie klatki schodowej?
Kara, jaka spotkała sprawcę z Dzierżoniowa, to druga strona tego samego medalu: Kodeks karny wciąż rozróżnia absurdalne niuanse oceny motywacji sprawcy zabójstwa i pobicia ze skutkiem śmiertelnym, choć jest to dzielenie włosa na czworo, nieludzko uwłaczające ofiarom, ich bliskim i ich pamięci. Bije, choć widzi krew, słyszy błagania o pomoc, znęca się dalej, póki w swojej zabawie w Pana Boga nie uzna, że „już dość” – i pójdzie taki na cztery lata, choć mógłby na dwadzieścia pięć – i jest przy tym szansa, że wyjdzie wcześniej, jeśli w więzieniu będzie trzymał ryj na kłódkę.
Sąsiedzi będą milczeć. Bite kobiety z dziećmi będą uciekać w środku nocy w piżamach, o ile oczywiście będą miały dokąd. Będą czekały, aż zgaśnie światło w oknach, żeby po cichu wejść i spakować trochę ciuchów. Nie, nie łudźcie się, bez pomocy państwa i prawa odważni sąsiedzi nas nie zbawią i nie obronią wszystkich „słabszych”.