Gdy PiS przejmował władzę, wiele mówiono o dobrej zmianie dla ludzi pracy. Minęły ponad 4 lata, a pozytywnych zmian wciąż nie widać, zaś na wielu obszarach rynku pracy doszło wręcz do regresu.
Sytuacja pracowników sfery budżetowej, a tym bardziej samorządowej wciąż jest fatalna. Pracownicy socjalni, nauczyciele, kuratorzy sądowi, pracownicy służby zdrowia wciąż zarabiają niewiele, a ci, którzy rozpoczynają pracę w zawodzie, otrzymują płace oscylujące wokół płacy minimalnej. Korzystnych zmian w Kodeksie Pracy nie widać, a gdy powstała rządowa komisja kodyfikacyjna prawa pracy, jej rekomendacje na wielu obszarach były mniej korzystne od tych, które obecnie obowiązują. Związki zawodowe wciąż mają bardzo ograniczone kompetencje, a zmiany w ustawie dowartościowały przede wszystkich duże centrale związkowe, z podporządkowaną rządowi Solidarnością na czele.
Skala umów niestandardowych nie tylko nie została ograniczona, ale wręcz wzrosła. W ciągu ostatnich lat rośnie skala samozatrudnienia, a Polska, obok Hiszpanii, jest unijnym liderem w liczbie umów na czas określony. Jedyną korzystną zmianą jest dość znaczny wzrost płacy minimalnej, ale rząd nie dba o warunki pracy w poszczególnych branżach, więc szybko rośnie odsetek pracowników zarabiających co najwyżej minimalne wynagrodzenie. Doszło też do fatalnej zmiany w spółkach skarbu państwa i przedsiębiorstwach państwowych, gdzie mamy do czynienia z niespotykaną dotąd skalą kolesiostwa, nepotyzmu i łamania praw pracowniczych. Od nowego roku nastąpi też dalsze zaostrzenie przepisów dotyczących handlu w niedziele. Niestety nie będzie ono oznaczać wyższych płac dla pracowników branży czy ograniczenia tygodniowego wymiaru czasu pracy, a jedynie wzmocnienie drobnego handlu, gdzie warunki pracy są najgorsze, a płace najniższe.
Expose nowego/starego premiera, Mateusza Morawieckiego było jasnym sygnałem, że rząd nie traktuje praw pracowniczych priorytetowo. W swoim wystąpieniu prezes rady ministrów nie przedstawił ani jednego całościowego rozwiązania dotyczącego rynku pracy. Najwyraźniej władza nie ma pomysłu, jak mogłaby poprawić sytuację ludzi pracy.
Na dodatek niestety już na początku nowej kadencji zaczęły się pojawiać pomysły antypracownicze. Kilka dni temu wiceminister finansów, Leszek Skiba zapowiedział uszczelnienie systemu świadczeń wypłacanych przez ZUS, co szczególnie ma dotyczyć zasiłków chorobowych. Zaproponował on, aby nowi pracownicy, którzy dopiero co zaczęli płacić składki, nie mieli prawa do płatnego L4 w pierwszych 90 dniach pracy. W przypadku własnej działalności gospodarczej ten okres trwałby dwa razy dłużej: 180 dni. Minister twierdzi, że nowe zasady korzystania z L4 ukróciłyby nadużycia, których dopuszczają się kobiety w ciąży czy pracownicy uciekający przed zwolnieniem. Druga propozycja ma wprowadzić zasadę, zgodnie z którą powstanie prawa do nowego okresu zasiłkowego następuje tylko w przypadku, gdy ponowne zachorowanie nastąpi po upływie 90 dni od zakończenia poprzedniej niezdolności do pracy. Co to oznacza w praktyce? Między innymi odebranie części świadczeń dla osób leczących się onkologicznie lub mających przewlekłe problemy z kręgosłupem i stawami. Bardzo często ich stan zdrowia zmusza do częstych i długotrwałych zwolnień lekarskich. Po zmianach przepisów będą mieli prawo do kolejnych L4, ale zostanie im odebrane wynagrodzenie na czas choroby.
Rząd twierdzi, że uszczelnianie systemu zwolnień wiąże się z dużą skalą nieprawidłowości. Czy faktycznie tak jest? W całym 2017 r. Zakład Ubezpieczeń Społecznych przeprowadził blisko 500 tys. kontroli osób posiadających zaświadczenie o czasowej niezdolności do pracy, a w 25,1 tys. przypadków podjęto decyzję o wstrzymaniu dalszej wypłaty zasiłków chorobowych. W 2018 r. ZUS przeprowadził 496,3 tys. kontroli, a nieprawidłowości stwierdzono w 32,6 tys. przypadków. W pierwszym półroczu 2019 r. ZUS przeprowadził 324 tys. kontroli, w wyniku których wstrzymano wypłatę 21,1 tys. zasiłków chorobowych. Co to oznacza? Że skala kontroli jest bardzo duża, a odsetek stwierdzonych przypadków nieprawidłowości nie przekracza 7%. Tymczasem rocznie Państwowa Inspekcja Pracy kontroluje zaledwie 70-80 tys. firm, a różne rodzaje nieprawidłowości dotyczą ponad 50% z nich, z czego, przykładowo, w 2017 r. 27% badanych podmiotów nie przestrzegało przepisów dotyczących płacy minimalnej, a ponad 10% firm co roku nie płaci pensji na czas. Mimo to skala kontroli pracowników rośnie, a PIP wciąż pozostaje niedofinansowana i rząd nie chce poszerzyć jej kompetencji.
Rośnie więc skala kontroli pracowników, a zarazem rząd coraz częściej mówi o potrzebie rozwiązań korzystnych dla przedsiębiorców. Biorąc pod uwagę zbliżające się spowolnienie gospodarcze, coraz więcej wskazuje na to, że druga kadencja rządów PiS będzie złą zmianą dla pracowników.