Dzisiaj w stolicy kilkaset osób będzie maszerować na demonstracji „My-prekariat”. To mało, prekariuszy i prekariuszek w Polsce są miliony. Niestałość zatrudnienia, brak podstawowych zabezpieczeń, nieustająca potrzeba bycia „elastycznym”, praca bez urlopów i zwolnień lekarskich, bez miejsca na rodzicielstwo i na życiową stabilność to jedno z podstawowych doświadczeń mojego pokolenia, pokolenia prekariatu.
Kto jest prekariuszem? Pracownik organizacji pozarządowej w Warszawie, pracujący „od projektu do projektu”, na czasowej umowie o pracę, który teraz zarabia 3 tys., ale nie wie, czy za rok nie będzie znowu szukał pracy, dzwoniąc do rodziców po pożyczkę na czynsz. Sprzątaczka w szpitalu w Bełchatowie, którą „wyoutsourcowano” – nie zatrudnia jej szpital, ale prywatna firma, wychodzi taniej – oszczędza się na jej ubezpieczeniu chorobowym i płacy, rzecz jasna. Zatrudniona na czarno opiekunka do dziecka bez ubezpieczenia zdrowotnego. Ochroniarz pilnujący zamkniętego osiedla w ramach „dzieła”. Darmowa stażystka w urzędzie gminy. Miliony ludzi na fikcyjnym samozatrudnieniu, umowach śmieciowych, szukający „fuchy”, z puchnącymi CV i żałośnie cienkimi portfelami.
Nie należymy do związków zawodowych, bo boimy się je zakładać. Nie dotyczy nas prawo pracy. Zamiast walczyć o swoje, zwykle po prostu odchodziliśmy, szukaliśmy nowego miejsca, z nadzieją, że to tylko „etap”, że ktoś doceni wreszcie lata naszych starań i założymy takie domy i takie rodziny, jak nasi rodzice. Tak nie będzie. Rynek tak nie działa. Jeśli się nie zorganizujemy i nie zaczniemy się bić, będziemy tak pracować do śmierci, bo przecież nie do, he he, emerytury. Spotykamy się o 13:00, pod Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej.