„Oto prezydent Stanów Zjednoczonych. Oto osoba najpotężniejsza na świecie. Wygląda jak tłusty żółw przewrócony na plecy, który macha łapami pod palącym słońcem i rozumie, że jego godzina nadeszła” – powiedział Anderson Cooper, dziennikarz CNN w miniony czwartek, gdy jego kanał, podobnie jak inne, po prostu przerwał transmisję z wystąpienia prezydenta Trumpa w Białym Domu, by natychmiast skorygować to, co powiedział i skrytykować to, czego powiedzieć nie zdążył. Od tego momentu możemy być niemal pewni, że w Ameryce dojdzie do szerokiego, politycznego konfliktu, jak amen w pacierzu.
W Ameryce, jak w innych krajach Zachodu, media elektroniczne na wszystko reagują tak samo i równocześnie, choć należą do różnych oligarchów: oprócz CNN, transmisję przerwały inne giganty, jak CBS, MSNBC, ABC News… oto odnaleziona jedność Ameryki, oczywiście tak fałszywa, że jej smród czuć nawet za oceanami i siedmioma morzami. Trump uzyskał w tych wyborach więcej głosów niż niegdyś Obama, ten tak szykowny, sympatycznie uśmiechający się inteligent i seryjny morderca wielu narodów, a jednak został skreślony niczym ów gruby żółw na plaży, wśród triumfalnych uśmiechów telewizyjnych manekinów, takich samych, jak wszędzie.
Na Twitterze wpisy Trumpa cenzuruje się lub chowa, nad czym czuwa specjalny moderator, którego misją jest przestrzeganie publiczności, że ryzykuje przeczytanie informacji, które nie są pewne w 100 proc., i cieszy to tę – lepszą oczywiście, miejską, „inteligentną” – połowę Ameryki, która znajduje swe odbicie w telewizorach. Trup Trumpa jeszcze ciepły, Ameryka nie jest w stanie się policzyć swoich głosów, ale już z mediów bije radość, że Fox News, jedyny wielki kanał tak oddany Trumpowi pokazuje mu plecy. Nikt nie zwraca uwagi, że strategią mediów właściciela Fox, miliardera Ruperta Murdocha, jest czujne przyklejanie się do każdej władzy.
Powiedzmy, że Trump zasługuje na to, by być taką ofiarą losu, cenzury i bezmyślnych telewizorów, ale gdzie znajduje się różnica między nim a „obozem dobra”, który w kraju jawnej plutokracji przez wszystkie przypadki odmienia słowo „demokracja”? Mniemanie, że różnica polega na tym, że „my” mamy rację, a on nie, i z tego tytułu mamy prawo cenzurować jego argumenty i pluć na jego domniemane zwłoki, nie ma nic wspólnego z demokracją. To podejście czysto autorytarne. W demokracji nie strzela się do konduktu pogrzebowego, ani nawet do karetki pogotowia, choćby wiozła Trumpa. Czy kraje, które masowo, nawet symbolicznie strzelają do swych wybranych przywódców mają coś wspólnego z demokracją?
Tym, którzy myślą już, że po prostu ujmuję się za Trumpem, wyjaśniam, że chodzi wyłącznie o to, co się teraz stanie. Ameryka jest wystarczająco niebezpieczna dla całej planety, a takie zachowanie mediów sprawi, że stanie jeszcze gorsza, po owym spluwaniu w twarz dziesiątkom milionów „wieśniaków”, którzy na niego głosowali, bo to w ten sposób będzie (już jest) odebrane. Trump doszedł do władzy, bo wielka część amerykańskiej populacji nie czuła się reprezentowana przez tradycyjne, nowojorsko-waszyngtońskie elity, których rzecznicy komentują dziś w CNN.
Killary Clinton z „obozu dobra” nazwała niegdyś wyborców Trumpa „żałosnymi”, jakby ta żałość tkwiła jedynie w wiejskim, lub peryferyjnie przegranym „obozie zła” podobnych „prostaków”. Cztery lata Trumpa mogą być oceniane jako rodzaj delirium, ale kiedy on ostatecznie przegra, będą dobrze wiedzieć, że miał rację, bo nie należą do tych „miastowych”, silniejszych, bardziej cool, ładniejszych i uśmiechniętych, więc można ich obrażać, przerywać im lub kazać milczeć.
Nie martwię się specjalnie samą Ameryką. Trump ze swym „chamstwem” nieźle ją reprezentował, łącznie z jej kanałami telewizyjnymi, lecz teraz ten kraj będzie mniej przewidywalny niż Trump, co niestety źle wróży nie tylko Amerykanom.