Site icon Portal informacyjny STRAJK

Tusku, musisz (odejść w końcu na dobre)!

10 lipca wybuchła polityczna bomba i bynajmniej nie miała nic wspólnego z “miesięcznicą smoleńską”.  Sensacja dotyczyła tego, o czym teraz otwarcie napisała „Rz”: spodziewajmy się Donalda Tuska powracającego na białym rumaku. Przez jednych znienawidzony jako “lewak”, “wasal Angeli Merkel” i “wspólnik Putina w mordzie smoleńskim”, dla innych przedmiot kultu niemalże religijnego powołanego kilka miesięcy temu na warszawskim Dworcu Centralnym – były premier po zakończeniu kadencji na stanowisku szefa Rady Europejskiej miałby wrócić ma na ojczyzny łono, by ratować ją przed PiSem, bo Schetyna i Petru, choćby nawet połączyli moce, złego nie przemogą. Co więcej, Grzegorz Schetyna i cała PO pod jego komendą mają zostać ostatecznie ukarani za niekompetencję i zdradę ideałów, bo Tusk ma wrócić na czele nowej formacji, która doprowadzić ma go do na urząd prezydencki.

Pewne znaczenie w tym wszystkim może mieć fakt, że ekspremier wrócił do czołówek sondaży zaufania pokonując prezydenta Dudę. Ale tym niech się Zajma sami liberałowie. Mnie interesuje co innego: dla polskiej lewicy byłby to najgorszy możliwy scenariusz z prostego dość powodu: otóż duopol PiS-antyPiS zostałby skutecznie zabetonowany na kolejne lata. A wtedy jakakolwiek lewica miałaby szansę istnieć tylko jako przybudówka liberałów, do czego zresztą już obecnie bezwstydnie i haniebnie nawołują publicyści Krytyki Politycznej. To prawda, jest też możliwe zaistnienie jako przystawka dla PiSu – jest to kierunek, w którym konsekwentnie zmierza środowisko Nowego Obywatela – jednak ogólna nienawiść do błyskawicznie brunatniejącej polskiej konserwy przeważa na tyle, że jeżeli już z kimś się “puszczać”, to bardziej zawzięta i taktycznie wyrobiona część lewicy, np. Partia Razem wolałaby stanąć po stronie Tuska.

Tak czy inaczej w obu przypadkach wyłonienie się lewicy jako liczącej się siły politycznej jest niemożliwe. Minione lata powinny były wszystkim doskonale uzmysłowić, że nawet jeżeli do głównego nurtu są w stanie się przebić narracje i inicjatywy o lewicowym rodowodzie i charakterze, natychmiast są one anektowane przez którąś ze stron duopolu. Przykładowo, PO zdyskontowała krytykę sprywatyzowanego systemu emerytalnego (który wcześniej sama wprowadzała pod szyldem AWS), PiS zaś przejął całą problematykę socjalną, obecnie zaś rozgrywa kwestię reprywatyzacji, która w ogóle zaistniała w debacie publicznej dzięki uporowi i niezłomności działaczy radykalnej lewicy.

Żeby lewica miała szansę  na realne zaistnienie, musi nastąpić kompletne zdruzgotanie jednej strony przez drugą, potem zorganizowanie sceny politycznej wokół jednego bieguna, zagrożenie autentycznym despotyzmem, a następnie powolny, bolesny proces powstawania nowej siły opozycyjnej, której drogę utorowałby nie program kosmetycznych zmian, a śmiała wizja zmiany porządku społecznego. Socjalizmu. To jedyny sposób, w jaki możemy zaistnieć, przetrwać i uniknąć prawicowego wynaturzenia w wersji liberalnej lub konserwatywnej.

Z jednej strony wiadomo, że nikt, kto świadomie sytuuje się na lewicy, nie zadeklaruje poparcia dla nowej partii Tuska. Z drugiej, znany jest przecież przykład wyrozumiałego stosunku umiarkowanej części lewicy do Emanuela Macrona w niedawnych wyborach prezydenckich we Francji: dla wielu dość bezproblemowe okazało się poparcie otwartego neoliberała przeciwko faszystce, bo to rzekomo mniejsze zło. Tak się jednak składa, że system, który zmusza ludzi do wyboru między dwoma rodzajami zła, sam jest największym złem.

Koniec końców, wszystko to ma znacznie prostszy wymiar. Albo cierpliwa praca u podstaw i rzucenie systemowi autentycznego wyzwania, albo siedzenie na Zbawiksie, sączenie sojowej latte, pochłanianie kolejnej krytyki praktyk dyskursywnych i oczekiwanie aż Tusk powróci na białym koniu, pokona faszyzm, uratuje lewicę i w prezencie da jej kawałek socjaldemokracji. Wybór jest chyba prosty.

Exit mobile version