28 lat temu rozpoczęła się transformacja ustrojowa, Polacy odzyskali wolność. Potem nastąpiła bolesna acz konieczna droga, która ostatecznie doprowadziła nas do ogólnego dobrobytu i demokracji. Tym dorobkiem, mimo przejściowych trudności, będziemy się cieszyć przez kolejne dziesięciolecia, oby jak najdłużej, a najlepiej na zawsze. Tyle w dużym skrócie można wyczytać w liberalnych mediach, rozczulających się aktualnie nad tematem rocznicy pierwszych wolnych wyborów w powojennej historii Polski.
Z tego steku propagandowych hasełek wiarygodne wydaje się jedno – że to było bolesne. Piotr Ikonowicz postawił kiedyś tezę popartą danymi statystycznymi i badaniami społecznymi, że skutkiem działań ekipy Balcerowicza i kolejnych neoliberalnych szamanów była przedwczesna śmierć około miliona obywateli. Sporo nas odpadło podczas tego marszu ku wolności. Ale to już zapowiadał „pierwszy niekomunistyczny” – nie ma innego wyjścia, musi boleć.
Największą bezczelnością obecnego systemu są jego aspiracje do noszenia transparentu z tym właśnie hasłem. Szafują nim wszystkie obrzydliwe kręgi polityczne, które w rożnych emanacjach przyczyniły się do powstania obecnego, powiedzmy sobie jasno – patologicznego systemu społeczno-ekonomicznego. Dla jednych wolność w pełnej krasie dopiero nadchodzi, bo jej pełnią będziemy się cieszyć kiedy pozbawimy resztek praw ubeków, zwolnimy z posad synów działaczy PZPR i zdrapiemy z murów tablice na część bohaterów walk o równość. Drudzy przekonują, że wolność nadeszła wraz z głupkowatym uśmiechem Mazowieckiego na trybunie i jego obłudnie ułożonymi palcami w geście wiktorii. Zwycięstwo odnieśli jednak tylko silni, bezwzględni i cwani oraz ich synowie i córki.
Symbolicznymi beneficjentami „polskiej wolności” są dwie nowe szlachcianki – sieroty po tragicznie zmarłych mężach stanu. Jedna z wyzysku, druga z odszkodowania. Jedna pozująca na filantropkę z wielkim sercem, druga – z przykładnie smutną minką – wspierająca wuja z autorytarnymi skłonnościami oraz prezydenta pacynkę. Jedna upajająca się wzrostem gospodarczym z okna helikoptera, druga przepuszczająca przez nos i gardło milionową rentę gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu. Obie reprezentują inne obozy polityczne, jednak sporo je łączy, chociażby komfort i zadowolenie, na które zapracowali inni, miliony innych.
W piątek na posterunek policji przy ul. Wilczej w Warszawie przyszedł starszy facet z posiniaczoną twarzą. Powiedział, że został wyrzucony z mieszkania. Tak po prostu i dosłownie – na zbitą mordę. Zbitą, żeby przypadkiem nie próbował wrócić. Nie miał żadnych długów – czynsz, kablówka, woda, najem – wszystko opłacane na czas przez 10 lat najmu. Zabezpieczała go umowa na czas nieokreślony z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. Lokal był jednak własnością prywatną innego faceta – takiego, co zgromadził więcej forsy i miał silnych znajomych, którzy za odpowiednią stawkę mogą zrobić wiele. Pan własnościowiec zmienił niedawno plany co do swojej własności, a obecność pana Stefana stała się kłopotem. Tak właśnie w „wolnej Polsce” człowiek wylądował na ulicy. Na komisariacie usłyszał tylko, że jest głupkiem i pewnie czymś musiał wkurwić pana własnościowca. Stróże prawa go wyśmiali, a w jego obronie stanęła tylko garstka uczciwych ludzi z kompasem moralnym, o których w „wolnych mediach” można przeczytać, że „nielegalnie” zajmują kamienicę. Tak właśnie 28 lat po „wolnych wyborach” wygląda dostęp do wolności dla tych, których bliscy nie rozwalili rządowych samolotów ani nie zrobili nigdy klawego interesiku ze skarbem państwa.