Specustawa o pomocy dla ukraińskich uchodźców została w ekspresowym tempie przyjęta, podpisana przez prezydenta i opublikowana w Dzienniku Ustaw. Bez specjalnego pochylenia się nad uwagami Rzecznika Praw Obywatelskich, który zwrócił uwagę na kilka istotnych niedociągnięć, w tym na fakt, że spod działania szczególnych pomocowych rozwiązań wyłączono obywateli państw trzecich, których domem była Ukraina. Położenie choćby politycznych uchodźców z niedemokratycznych krajów Azji Środkowej, którzy stracili i swój pierwszy dom w ojczyźnie, i ten drugi, ukraiński, pozostało poza horyzontem wyobraźni polskich polityków. Temat zapewne jeszcze wróci, wszak unijne przepisy wykonawcze zakładają, że UE pomoże wszystkim uchodźcom znad Dniepru, niezależnie od paszportu. A unijne wsparcie w procesie przyjmowania i wspieranie uchodźców będzie Polsce po prostu nieodzowne.
O europejski fundusz wsparcia uchodźców zapytała 9 marca w Sejmie posłanka Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Polska dyplomacja powinna już od kilkunastu dni o niego walczyć, czy walczy? – pytała dalej. Nie otrzymała poważnej odpowiedzi. Ani w tej, ani w żadnej innej sprawie, jakie poruszyła, chociaż były to sprawy istotne. A myślą przewodnią jej wystąpienia było pytanie: gdzie w czasie tego kryzysu jest państwo?
Rolą lewicowego medium nie jest wyręczanie rządzących w odpowiedzi, gdy pada pod ich adresem trudne pytanie. Zróbmy jednak wyjątek. Bo warto realnie spojrzeć na sytuację, w której jesteśmy wszyscy.
Oznajmia posłanka Dziemianowicz-Bąk, że musimy mieć pewność, że żadna uchodźczyni nie pozostanie w Polsce bez dachu nad głową. I pyta, jaki rząd ma plan dla ludzi, którzy utkwili na dworcach i w centrach recepcyjnych, bo nie mieli dość szczęścia trafić na kogoś, kto ma wolny pokój i możliwość oddania go na dłużej człowiekowi w potrzebie. Pyta dalej, jak zmieścić w systemie opieki zdrowotnej milion dodatkowych pacjentek, skoro już przed wojną do specjalisty czekało się miesiącami. Chce wiedzieć, czy szkoły są przygotowane na nowych uczniów, przerażonych, nieznających języka, czy wiedzą, jak zintegrować małych Ukraińców z polskimi kolegami. Pyta: co z pracownicami z Ukrainy, które będą teraz szukać zatrudnienia w Polsce, jak władze chcą zagwarantować, że nie będą wyzyskiwane, oszukiwane, wykorzystywane, by mniej zapłacić Polakom?
Dobrze, że są w Polsce ludzie, którzy takie pytania w ogóle zadają. Dobrze, że ktoś wygłosił je z sejmowej trybuny. Ale nie miejmy złudzeń. Odpowiedzi są tyleż banalne, co straszne. Polskie społeczeństwo mogło zadziwić świat – i samo siebie – solidarnością z sąsiadami. Polskie państwo nie zadziwi. Ono nie ma planu ani dla uchodźców, ani dla Polaków, którzy dziś budzą się w już nie jednonarodowym kraju.
Będzie tym, czym jest i dziś: peryferyjnym, dziurawym państwem kapitalistycznym. Jak kto woli – państwem z kartonu (lub jeszcze mniej szlachetnego surowca), sklejonym krzywdą najsłabszych.
Zapaść w systemie opieki zdrowotnej będzie się tylko pogłębiać, ku temu zmierzaliśmy i bez wojny. Nie chcieliśmy przecież ani progresji podatkowej, ani wyższej składki zdrowotnej: liberalne media skutecznie wmówiły większość z nas, że jedno i drugie to katastrofa. I tak trwamy z tanim państwem, którego w sytuacji kryzysowej nie stać na ratowanie naszego życia. Szkoły? Z ukraińskimi uczniami będzie tak samo, jak ze zdalnym nauczaniem. Jedni nauczyciele we własnym zakresie ogarną pomoce naukowe niezbędne w nowej sytuacji, będą wymieniać się pomysłami na skuteczną pracę na facebookowych grupach dla pedagogów, inni zostawią bieg spraw własnemu losowi, bo przy swojej żenująco niskiej pensji nie będą czuć motywacji do dodatkowego wysiłku.
Psychologowie w szkołach? Rząd nie był zainteresowany, gdy media alarmowały, że polscy nastolatkowie już należą do najbardziej nieszczęśliwych w Europie. Gwarancja, że żadna uchodźczyni nie wyląduje na ulicy bez dachu nad głową? W kraju, gdzie hasło „mieszkanie prawem, nie towarem” jest skandowane jedynie przez nielicznych aktywistów lokatorskich?
A co do rynku pracy – znowu, wspaniale, że lewa strona Sejmu mówi: „nie chcemy, aby były wykorzystywane i wyzyskiwane, nie chcemy, by zmuszano je do pracy na czarno, poniżej oficjalnych stawek. Jest to nie tylko w interesie obywateli Ukrainy, ale także polskich pracowników”. Tylko że przynajmniej część polskich przedsiębiorców, w interesie których działa nasze kartonowe państwo, chce czegoś dokładnie odwrotnego. I już zaciera ręce, słysząc, że Ukrainki nie chcą być na niczyim garnuszku, tylko pytają o pracę, żeby zarabiać na siebie i dzieci. Już liczy, ile zarobi na zdesperowanych kobietach. A prawicowe rządy w Polsce nigdy nie miały problemu z łamaniem praw pracowniczych.
Tego się nie załatwi pytaniami z sejmowej trybuny. Ciężką drogę samoorganizacji, pomocy wzajemnej i przełamania strachu przed postawieniem się pracodawcy będą musiały przejść same Ukrainki, ręka w rękę z polskimi koleżankami. Bez walki nie ma co liczyć na lepsze życie, jak przypomina na swoich transparentach Inicjatywa Pracownicza.
Lewicowa posłanka zakończyła swoje wystąpienie apelem o współpracę wszystkich sił politycznych. Rozumiem, że w parlamencie czasem tak trzeba, ale jednak wolałabym stanowczą deklarację, że Lewica będzie walczyła o polskich i ukraińskich pracowników także wtedy, gdy pierwsza solidarność minie. Gdy okaże się na przykład, że rząd nie potrafił i w sumie nie chciał zapobiegać ani wyzyskowi uchodźców, ani ubożeniu całego społeczeństwa. Chciałabym mieć wtedy w parlamencie kogoś, kto nie będzie pytał, skąd brać pieniądze na podstawowe usługi, tylko pokaże, jak zmusić bogatych i silnych, żeby się dorzucili.
To nie jest niemożliwe.