Walka o prezydencką nominację Partii Republikańskiej staje się jeszcze bardziej brutalna. Jedno się nie zmienia – nadal najbliższy jej uzyskania jest Donald Trump.
Debata republikańskich kandydatów na kandydata w wyborach prezydenckich przyniosła nową jakość w rozkręcającej się kampanii: dwaj skrajnie konserwatywni politycy, Donald Trump i Ted Cruz, atakowali już nie tylko bardziej spolegliwych konkurentów, ale też siebie nawzajem. Do tej pory obaj działacze ubiegający się o głosy fanów Partii Herbacianej nie chcieli ich zniechęcić, walcząc między sobą. Nieformalny rozejm zerwał Trump. Skłoniła go do tego perspektywa rychłych prawyborów w stanie Iowa, a konkretnie fakt, że dotąd jednoznacznie korzystne dla niego sondaże w tym stanie zdają się zmieniać właśnie na korzyść Cruza.
We wczorajszej debacie miliarder bezpardonowo zaatakował senatora z Teksasu, sugerując, że Cruz być może w ogóle nie ma prawa zostać prezydentem USA, gdyż urodził się w kanadyjskim Calgary. Zarzut tyleż złośliwy, co bezpodstawny – rywal Trumpa, syn Kubańczyka i Amerykanki, z racji obywatelstwa matki również jest obywatelem Stanów Zjednoczonych od pierwszych dni życia. W dalszym ciągu debaty Trump dodatkowo zarzucił Cruzowi obrażanie nowojorczyków (teksański senator swojego czasu zarzucił im „społeczny liberalizm, popieranie aborcji i małżeństw gejowskich”), „za mało konserwatywne” propozycje zmian w systemie podatkowym i miękkie serce w stosunku do imigrantów.
W cieniu Trumpa i Cruza dobre wrażenie na widzach starali się robić senator z Florydy Marco Rubio i gubernator tegoż stanu – Jeb Bush. Ten pierwszy, kiedy tylko mógł, przyłączał się do szarż Trumpa przeciwko Cruzowi. Drugi robił wszystko, by na tle szalonych rywali pokazać się jako głos rozsądku. Do republikańskich wyborców bardziej przemówiło jednak szaleństwo. W sondażu Google 37,3 proc. ankietowanych uznało za zwycięzcę Trumpa. Cruz zebrał 26,6 proc. wskazań, Rubio – 12,1 proc.
[crp]