Dzielnie walczyli z ISIS, ale teraz już tylko przeszkadzają regionalnym potęgom. Turecka operacja przeciwko syryjskim Kurdom nabiera rozpędu.
To nie kurdyjskie Powszechne Jednostki Obrony (YPG), jak planowano jeszcze na początku tego miesiąca, a Wolna Armia Syrii zajęła wczoraj Dżarabulus i to ona pomaszeruje dalej na Al-Bab. Formacja syryskiej opozycji zawdzięcza ten sukces wsparciu tureckich czołgów i amerykańskich samolotów. Wczoraj biła się z Państwem Islamskim – jutro może wyruszyć na Kurdów. Rząd turecki w osobie ministra obrony Fikriego Isika stwierdził dzisiaj, że powstanie Kurdystanu, choćby tylko autonomicznego w ramach Syrii, uważa za tak samo niepożądane i szkodliwe, jak istnienie IS. Amerykanie, którzy teoretycznie powinni się obrazić na zrównanie swoich niedawnych podopiecznych z terrorystami, zamiast tego zapewnili Turków, że zgodnie z ich żądaniem cofają się za Eufrat. Dzisiaj to już Turkom nie wystarczy. Minister Isik oznajmił, że dotychczasowy przebieg odwrotu YPG to za mało. Tym bardziej, że dowodzący milicją Salah Muslim pogroził Ankarze tragicznymi skutkami „wdepnięcia w syryjskie bagno” i dla zachowania twarzy powiedział, że odejście za Eufrat to tylko przegrupowanie przed marszem na Ar-Rakke. Turcja nadal grozi bezpośrednim zaatakowaniem Kurdów – i brzmi w tym przekonywująco.
Najbardziej haniebną rolę w całej konfiguracji odgrywają USA, jak nie pierwszy raz na Bliskim Wschodzie. Ten „kochający wolność” kraj właśnie zadeklarował udział w likwidowaniu demokratycznej Rozawy – goszczący w Ankarze Joe Biden oznajmił, że nie wyobraża sobie kurdyjskiej autonomii u granic Turcji. Kurdowie nie Kosowarzy, w zakładaniu państwa dla nich USA najwyraźniej interesu nie węszą.