(„Fakty i Mity” 7-13. 04, 2017 r.) Temat „Polska” stał się obowiązkowy w relacjach prasy zagranicznej. Dobra wiadomość jest taka, że od lat nie pisano o nas tak wiele. Gorsza, że od czasu „dobrej zmiany” nie pisze się o nas dobrze.
Temat „dobre zmiany w Polsce” zagościł na stałe, ale i wydźwięk tych artykułów jest raczej negatywny, a ich przesłanie mało budujące: Polska nie daje rady gonić Zachodu i nie pasuje już do wizji nowoczesnej Europy. Czytam na Facebooku artykuły zagraniczne o Polsce, rekomendowane przez obywatela-internautę Marka Grelę, aby zorientować się, o czym i jak „tak naprawdę” pisze się teraz o Polsce za granicą.
Dlaczego nie czytam np. korespondencji „redaktora Trotyla” z Berlina? Albo nie wsłuchuję się w audycje Sekcji Polskiej Radia Watykan w PR1, nie oglądam TVP czy choćby prasy wyspecjalizowanej w przeglądach prasy zagranicznej? Z takich samych powodów jak nie należy zasięgać wiedzy o faktach z „drugiej ręki”, czyli z telewizji publicznej, misyjnej czy jakiejkolwiek innej realizującej lub uwikłanej dziś bez reszty w bieżącą politykę. Zostałem już wystarczająco wyedukowany i rozumiem ten sposób selekcji faktów, rozróżniam też nieźle linię polityki informacyjnej, czyli faktów i mitów serwowanych w różnych mediach.
Od zawsze interesuje mnie, jak widzi nas zagranica. Jak postrzegany z zewnątrz jest nasz kraj? Teraz jest to dla mnie jeszcze bardziej interesujące, ponieważ mam poczucie, że znaleźliśmy się w szczególnym okresie, kiedy decyduje się to, jaka będzie przyszłość i miejsce naszego państwa w na nowo kształtującej się Europie. Czytam więc różną prasę, nasłuchuję różnych rozgłośni radiowych i oglądam różne programy stacji telewizyjnych. Ale nawet gdy korzystam ze swojego profesjonalnego warsztatu i umiejętności technicznych doboru i selekcji informacji, a także filtru składającego się z grubej warstwy asertywności, zajmuje mi to niestety (zbyt) wiele czasu. I choć informacje zamieszczone w internecie mają tę wadę z punktu widzenia odbiorców, że wymagają jeszcze znajomości języków obcych, a czasem nawet więcej – znajomości kontekstu politycznego i interpretacji kodu kulturowego – to moim zdaniem taki trud się opłaca.
Trener-selekcjoner Marek Grela to były ambasador Polski przy Unii Europejskiej, człowiek renesansu, niezależny finansowo pracownik nauki, którego znam od bardzo dawna. Mam więc zaufanie do jego wyborów, co oczywiście nie oznacza, że wyzbywam się swojej podejrzliwości i krytycyzmu, na jaki tylko mnie stać.
Przeanalizowałem tematy prasy zagranicznej, zamieszczone z ostatnich 10 dni w okresie do 3 kwietnia, a więc okresu przemilczanej w mediach kolejnej rocznicy uchwalenia konstytucji. Ogólnie „fabryka ambasadora MG” produkowała nie mniej niż dwa wyselekcjonowane materiały dziennie, pochodzące z kluczowych ośrodków opiniotwórczych w Europie i na świecie. Najwięcej było ich w języku angielskim (były też, nieliczne, z Polski) i pochodziły z bardzo różnych źródeł (począwszy od Ameryki poprzez Azję, Afrykę, Anglię, Brukselę oraz media z innych krajów publikujących w tym języku, także z Niemiec). Dotyczyły takich polskich wydarzeń i tematów, które budziły zainteresowanie tamtejszych odbiorców: strajk nauczycieli i reforma edukacji, nietolerancja wobec obcokrajowców, prognozy polskiego wzrostu gospodarczego, osłabienie konkurencyjności gospodarki, działalność kluczowych polskich polityków (D. Tusk, J. Kaczyński, A. Macierewicz, a nawet D. Huebner), ograniczenie niezależności sądownictwa, kryzys praworządności i Trybunału Konstytucyjnego oraz sytuacja mediów na tle standardów UE.
Ciągle obrażone media francuskie skupiły uwagę tylko na dwóch wydarzeniach: strajku nauczycieli oraz wycofaniu się Polski z uczestnictwa w Eurokorpusie. Prasa hiszpańska z kolei przywoływała kontekstowo Polskę przy okazji rozważań na temat naszego miejsca w przyszłej Europie dwóch prędkości, jak również relatywnego słabnięcia konkurencyjności polskiej gospodarki na przykładzie nadchodzącego światowego hitu – nowej czeskiej skody o napędzie elektrycznym.
Ogólne przesłanie i wymowa tych zagranicznych publikacji jest taka, że Polska to kraj pogrążony w zamieszaniu, związanym z nagłą zmianą orientacji nowej władzy, której polityka wspólnej Europie dobrze nie rokuje. Te publikowane seryjnie artykuły można by zakwalifikować również jako przedstawianie zagranicznej opinii publicznej faktów i relacji z Polski, które są już podane jak na talerzu i budzą taki niepokój, że nie wymagają, aby go wspomagać jakimkolwiek komentarzem. Taki sposób narracji, który oczywiście nie budzi u nas zachwytu, w innych krajach Unii Europejskiej jest traktowany jak najbardziej normalnie. Wynika to z głębokiego przekonania, że Polska – ważny kraj unijny – stała się przedmiotem szczególnej troski wszystkich krajów UE i trzeba jej jakoś pomóc, tylko do końca nikt nie wie, jaką zastosować terapię, bo nigdy wcześniej żadne państwo unijne nie przejawiało takich ostrych objawów dewiacji.
U nas kłóci się to z XIX-wiecznym rozumieniem suwerenności państwa i często przy tej okazji mówi się o Targowicy. Tamtejszy czytelnik z łatwością może sformułować samodzielny pogląd, że wesprzeć Polaków – Europejczyków, to jedno, ale czynić na przekór ich rządowi to już jest problem. Niektórzy dochodzą jednak do wniosku, że być może jednak sceptyczni wobec obecności Polski w Unii mieli rację, bo gołym okiem widać, że kraj nie wytrzymuje narzuconego sobie silnego tempa integracji i w nowym rozdaniu zwyczajnie już nie pasuje do kompanii krajów Europy pierwszej prędkości. Powód jest prosty: Polska nie zrozumiała, czym w istocie są wartości europejskie, których zobowiązała się przestrzegać. Odnoszę wrażenie, że dzieje się tak również dlatego, że większość tych fundamentalnych dla ustroju demokratycznego tematów udało się już nowej władzy obejść bez potrzeby zmiany Konstytucji RP, która też została poddana zaawansowanej obróbce „dobrej zmiany”.
Fakty te są u nas „oswojone” i nie robią już specjalnego wrażenia. Ot, dzisiaj nikt już nie będzie umierał za Trybunał Konstytucyjny, bo przecież nie uległ likwidacji i pozostał. Było konstytucyjne prawo do swobodnego wyrażania swoich poglądów i jest, bo przecież to, że rząd ma pierwszeństwo i monopol na organizowanie swoich demonstracji poparcia dla siebie samego tego prawa nie znosi. Były apteki i są, bo przecież nie uległy likwidacji. I co z tego, że w ustawie o prawie farmaceutycznym nie ma zapisu, że aptekarz może korzystać z klauzuli sumienia, skoro nie ma też zapisu, według którego nie mógłby z takiego prawa skorzystać? Wszystko to jest jednak taką samą prawdą jak powiedzenie, że każdy wyrób alkoholowy jest bardzo dobry… a denaturat jest dobry.
Może więc nasz problem nie leży wcale w zapisie Konstytucji, tylko w sposobie uchwalania, a następnie dopiero w interpretacji i stosowaniu prawa?