Karmiona narodowym szowinizmem amerykańska publika nie zauważa w znacznej części dołka społeczno-ekonomicznego, w jakim nadal od 2008 roku znajduje się „kraj wolnych ludzi”. Gospodarka nie wydostała się nadal z pokryzysowej pułapki niskiego wzrostu płac, szybujących w górę kosztów utrzymania, wysokich nierówności oraz małego udziału pracowników w dochodzie narodowym. Co chcą tym ludziom, bardziej biednym niż wolnym, zaoferować Demokraci?

Czy to oferta, która przelicytuje retorykę Trumpa? I czy partia da szansę zawalczyć z nim Berniemu Sandersowi, który zdaje się najlepiej rozumieć całą sytuację?

Im dłużej spogląda się na amerykańskie wskaźniki ekonomiczne, tym gorzej: wzrost płac nadal nie osiągnął poziomu 3,5-4 procent, który powinien towarzyszyć 2-2,5 procentowej inflacji oraz 1,5 procentowemu wzrostowi wydajności w zdrowej gospodarce. Płace nie wzrosły o wspomniane 4 procent  od 2008 roku. Inaczej było w poprzednich okresach ożywienia gospodarczego, które następowały po dołkach gospodarczych, w jakie wpadały Stany Zjednoczone, na przykład w 2001 roku. Wśród pracowników produkcyjnych – a stanowią oni ok. 80 procent krajowej siły roboczej – wzrost płac był stosunkowo niewielki, średnio tylko 2,3 proc. rocznie w okresie pokryzysowym. W latach 90. i 2000. takie okresy przynosiły średnioroczny wzrost płac odpowiednio o 3,2 i 3,1 proc. Okres po kryzysie z 2008 r. – nie.

W górę pną się natomiast koszty utrzymania. Ceny usług medycznych, temat tak nośny w tej kampanii wyborczej, wzrosły aż o 36 procent od czerwca 2009 roku i, co ważne, ich głównym składnikiem są ceny ubezpieczenia zdrowotnego. Koszty edukacji w tym samym czasie, wzrosły aż o 40 proc. (!). Ceny, nie licząc rynku nieruchomości i mieszkalnictwa, wzrosły w sumie o 15 procent w porównaniu z czerwcem 2009 roku. Ceny mieszkań natomiast wzrosły aż o 23 procent. Wszystkie powyższe zjawiska wpędzają masy ludzi w spiralę zadłużenia, bo tylko zaciągając pożyczkę można mieć nadzieję na utrzymanie dotychczasowego statusu społecznego.

Co ważne amerykańskie pracowniczki i pracownicy są najgorzej sytuowani pod względem płacowym na tle wszystkich pracujących pochodzących z krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jedna czwarta amerykańskich pracujących jest zatrudniona na nisko płatnych stanowiskach. Ponadto reprezentowane przez nich gospodarstwa domowe praktycznie nie doświadczają efektu ogólnego wzrostu płac. Równocześnie USA to kraj, w którym na 100 tysięcy mieszkańców przypada największa liczba osób przebywających w zakładach karnych (jest to aż 655 osób) i kraj, który wydaje największe sumy pieniędzy na zbrojenia. Prowadzone zaś aktualnie prace legislacyjne zmierzają raczej do zaostrzenia rozwiązań policyjnych na polu bezpieczeństwa wewnętrznego, a nie do ulżenia klasie pracującej.

Jak w tym kontekście plasują się głowni prawyborczy kandydaci i kandydatki Demokratów – czy naprawdę mogą rzucić Trumpowi wyzwanie i czy w razie zwycięstwa któregoś z nich coś w Ameryce się zmieni?

Joe Biden – kandydat liniejącego establishmentu

77- letni były wiceprezydent za rządów Baracka Obamy, wieloletni senator – 6 kadencji od 1972 roku – walczący po raz trzeci o kandydaturę na główny urząd Stanów Zjednoczonych. Kojarzony z tym odłamem partii, który najchętniej widziałby rzeczywistość polityczną tak samo jak w 2008 czy w 2016 roku. Jest on głównie wyborem starszyzny partyjnej, establishmentu, dla którego Bernie Sanders jest komunistycznym radykałem. To ona reklamuje go jako przyjaciela Baracka Obamy, doświadczonego stratega i dyplomatę, ubranego w liberalny kożuszek. To ma przyciągnąć wyborców w czasach kryzysu.

Biden był orędownikiem interwencji w Iraku, choć już od wielu lat stara się nie być z tą decyzją kojarzony. W 2010 roku przewodził ceremonii, która formalnie kończyła tę kompletnie nieudaną operację. Często jest też opisywany jako przyjaciel Wall Street, w czym mocno przypomina Hilary Clinton i nie jest to mylne wrażenie. Stanowi on de facto powtórkę z jej kandydatury, pozbawioną jednak pierwiastka feminizmu sukcesu.

Głęboko usadowiony w establishmentowym sosie Biden ma też skłonności do niefortunnych wypowiedzi. W 2007 roku, w trakcie swojej drugiej kampanii na rzecz kandydatury prezydenckiej z ramienia Partii Demokratycznej, nazwał swojego konkurenta, późniejszego przełożonego, „pierwszym mainstreamowym Afroamerykaninem, który jest elokwentny, bystry, czysty i dobrze wygląda”. W 2019 roku, szykując się już do dzisiejszych zawodów o nominację, będąc w stanie Iowa powiedział, że  „biedne dzieci są tak samo inteligentne, tak samo utalentowane, jak białe dzieci”, a starając się z tego jakoś wykaraskać popełnił kolejną gafę. Dziś stara się on ogrzać w cieniu reform zdrowotnych za czasów swej wiceprezydentury, mówi dużo o usprawnianiu systemu opieki zdrowotnej dalej w tym duchu, jednak nie proponuje de facto niczego nowego. Chce raczej bronić przyczółków zdobytych już za poprzednich rządów.

Ogólnie rzecz ujmując Biden przypomina swym stylem amerykańskiego męża stanu z późnych lat zimnowojennych. Wymuskany, szarmancki, obracający się w doborowym (czytaj: bogatym) towarzystwie, często wspominający o swojej rodzinie, lecz też, jak dziś byśmy już tak stwierdzili, toksycznie męski, co widać szczególnie w jego niewybrednych wypowiedziach, pachnących białym maczyzmem.

Biden dziś ukazywany jest jako główny konkurent Sandersa, choć jeszcze niewykluczone, że na jego miejsce wskoczy Michael Bloomberg, którego popularność nieustannie rośnie. Pod koniec lutego Biden cieszył się 16 proc. poparciem, choć jeszcze miesiąc wcześniej mowa była o ponad 25 proc. głosów.

Elizabeth Warren – wojująca socjalliberałka

Dla wielu była tym, czego brakowało pomiędzy neoliberalną Clinton, a socjaldemokratycznym Sandersem. Dziś 70-letnia, należąca do kościoła metodystycznego, pochodząca z Oklahomy nauczycielka akademicka o wykształceniu prawniczym Warren jest propozycją dla osób, które odrzucają ostry język klasowych opozycji stosowany przez Sandersa, a z drugiej odpycha establishmentowy maczyzm Bidena.

Filarem jej programu jest redystrybucja bogactwa, o której mówi niezwykle często, twierdząc, że wzmocni ona rolę amerykańskich rodzin pracujących. Na tej osi narracyjnej od początku buduje swój przekaz, nawiązując do okresu poprzedzającego wejście neoliberalnej reaganeconomiki. Chce ona wprowadzić podatek nałożony na 75,000 najbogatszych amerykańskich majątków, ponadto obiecuje pierwszego dnia swej prezydentury uciąć zdecydowaną część kredytów studenckich, które na ten moment są z jednej strony bramą do wyższej edukacji, z drugiej – życiowym obciążeniem, które na swych barkach ma ponad 40 milionów Amerykanów. Warren ma w tych tematach spore doświadczenie, wiele razy w Senacie starała się o wprowadzenie podobnie brzmiących rozwiązań. W swym programie proponuje też pogłębienie rozwiązań mających na celu poszerzenie dostępu do służby zdrowia, szczególnie wśród najmłodszych, a ta w Stanach jest w znaczniej mierze sprywatyzowana.

Jej wizja przewiduje głęboką rewizję dotychczasowej polityki gospodarczej Stanów Zjednoczonych, powyższe propozycje są sztandarowymi, lecz za nimi stoi cała masa nowych rozwiązań, między innymi podatków od profitów korporacyjnych, oraz programów gospodarczych i modeli umów handlowych, które miałyby przywrócić fabryki z powrotem do Ameryki. Tyle że wiele wskazuje na to, że Warren już przespała swoją szansę, nie kandydując wcześniej. Ma ambicje na zmianę kraju, ale popełnia fatalne błędy: ogłoszenie praktycznie całego programu przed właściwym wyścigiem o kandydaturę to jeden z nich. I tak połowie października cieszyła się ona ponad 25 procentowym poparciem, ale 24 lutego mając poparcie na poziomie 13 procent i 8 delegatów nie wydaje się faworytką.

Michael Bloomberg – żywe 400 milionów dolarów

Tyle do tej pory na kampanię zdążył wydać jeden z najbogatszych ludzi na świecie. Jego kandydatura i jej losy pokażą, czy da się po prostu kupić fotel prezydencki. 78-letni miliarder znany jako piewca wolnego rynku i kapitalizmu, nie kojarzy się w ogóle z szeroko rozumianym progresywizmem. Swój majątek wart około 60 miliardów dolarów zbił na dostarczaniu informacji gigantom biznesowym z Wall Street. Przygodę z politykę rozpoczął chwilę po zamachach na WTC, w 2002 roku, wtedy jeszcze z ramienia Partii Republikańskiej. W Nowym Yorku zasłynął niezwykle rasistowską metodą walki z przestępczością: polegała ona głównie na nasyłaniu policjantów na osoby o ciemniejszym niż biały kolorze skóry. Skończyło się to walką z obrońcami praw obywatelskich, wygraną przez nich po części. Jednak w 2016 r. Bloomberg zaczął wspierać Hilary Clinton w jej zmaganiach o kandydaturę prezydencką. Mniej więcej wtedy, gdy blisko było do nominacji demokratycznego socjalisty Sandersa, co zapoczątkowało wysyp coraz śmielej lewicujących ludzi.

Co poza pieniędzmi ma Bloomberg? Do tej pory wiemy tyle, że chce ograniczenia dostępu do broni. Jako były burmistrz Nowego Yorku niezwykle często zabierał głos w tej sprawie, jak amerykański szeryf dąży więc do tego, by broni na ulicach było jak najmniej. Drugim ważnym filarem jest walka z kryzysem klimatycznym. W styczniu obiecał on wprowadzić swoją, osiągalną, jak sam uważa, wersję „Green New Deal”, nazywając przy tej okazji koncepcję autorstwa Alexandrii Ocasio-Cortez „ciastkiem unoszącym się na chmurce”. Jego wersja projektu mówi między innymi o projekcie Beyond Carbon, którego celem jest wyeliminowanie elektrowni węglowych do 2030 r., oraz powstrzymanie rozwoju gazu ziemnego i przejście Stanów Zjednoczonych na odnawialne źródła energii.

Jego poparcie na koniec lutego szacowane jest na około 15 procent, co nie stawia go w najlepszej pozycji. Jednak jego machina marketingowa dopiero rusza, i wiele wskazuje na to, że rozbija ona wyborców Bidena, który dzieli wraz z Bloombergiem swój żelazny elektorat, bardziej konserwatywnie nastawionych Demokratów, którzy boją się nowego lewicowego skrzydła partii.

Bernie Sanders – bojownik-socjaldemokrata

Jego pojawianie się cztery lata temu w najwyższej lidze politycznej Demokratów spowodowała ogromne zamieszanie, które skończyło się zjednoczeniem przeciw niemu partyjnego establishmentu, wspartego przez medialnych gigantów. Po czasie okazało się, że w trakcie debat pomiędzy nim a Clinton przeprowadzanych w CNN jego oponentka znała z wyprzedzeniem zadawane im pytania. Sama wierchuszka partyjna również zaangażowana była w kampanię nienawiści wymierzoną w niego przez medialnych gigantów, skończyło się to głośnymi skandalami i rezygnacjami. Dziś spotyka go dokładnie to samo. Oskarżany o antysemityzm, choć jest pochodzenia żydowskiego (!), bezlitośnie obijany antykomunistyczną pałą, musi się tłumaczyć ze wszystkiego, co zrobił i powiedział. Jako że jednak przychodzi mu to łatwo i zręcznie, to ludzie – przynajmniej można mieć taką nadzieję – widzą establishmentowe machinacje stojące za tymi działaniami.

Jego program to ta sama wizja, którą głosi Elizabeth Warren, tylko poprowadzona głębiej i dokładniej. To chyba najbardziej lewicowa wizja, na jaką stać amerykański mainstream. Jedną z głównych osi jego kampanii jest walka z przemysłem farmaceutycznym, który zamierza zwalczyć ustanawiając powszechną służbę zdrowia, dostępną dla wszystkich bez wyjątku, oraz ograniczając wpływy wolnego rynku w gospodarce zdrowotnej. Sanders zamierza również zlikwidować kredyty studenckie i wprowadzić darmową edukację. Jego reforma podatkowa jest silnie wymierzona w najbogatszych, między innymi w Michaela Bloomberga. Obiecuje on wprowadzenie progresji podatkowej o najwyższym progu 52 procent dla osób zarabiających rocznie ponad 10 milionów dolarów, progresywizację instrumentów podatkowych ma wesprzeć wprowadzenie podatku od wpływów korporacyjnych (aż 21-35 procentowy podatek), ograniczenie możliwości odpływu kapitału do rajów podatkowych, załatanie istniejących dziur w prawie podatkowym oraz wprowadzenie 8 procentowego podatku od majątku dla najbogatszych. Pensja minimalna w socjaldemokratycznych Stanach Zjednoczonych Ameryki miałaby natomiast wynosić 15 dolarów za godzinę,a w przyszłości  miałaby być związana z ogólnym wzrostem pensji.

Program ten stara się rozwiązać z początku zarysowane problemy amerykańskiego społeczeństwa oraz jego klas pracujących, na które zostało, w ramach uspołeczniana strat w prywatyzacji zysków, zrzucone brzemię kryzysu ekonomicznego z 2008 roku Wojujący socjaldemokrata z Brooklynu cieszy się poparciem 28% głosujących w prawyborach, jest to najwyższy wynik wśród wszystkich kandydatów i kandydatek.

Czy lewicy się uda?

Żaden kandydat na prezydenta w historii amerykańskiej polityki nie wygrał prawyborów w Iowa, New Hampshire i Nevadzie. Ale to nic nie znaczy. Bernie Sanders może porywać tłumy, a i tak mieć niemałe problemy w osiągnięciu swego celu.

Po pierwsze, machina establishmentu już pracuje, praktycznie bez przerwy od 2016 roku. Większość tekstów publikowanych w mainstreamowych mediach, a te ukazują się po wpisaniu hasła w wyszukiwarce Google, jest pisana tak, by po prostu zniechęcić czytelnika do  zagłosowania na Berniego. Teksty zaczynają się nad wyraz złowieszczo, ostrzegają przed zbyt wysokim opodatkowaniem, ruiną, w jaką wpędzi wygrana Sandersa cały kraj i jego gospodarkę, komunizmem, rosyjskim wpływem, mowa też o antysemityzmie.

Po drugie, nie wiadomo, czy nawet w razie dalszych sukcesów w poszczególnych stanach kandydata nie spotka na końcu ściana, jaką będzie brak zdecydowanej większości delegatów. W takim wypadku działać będą reguły nominacji ze strony partyjnej wierchuszki, prawybory będą nieistotne. Kiedy podczas jednej z debat spytano kandydatów i kandydatki co w takim wypadku partia powinna zrobić, tylko Sanders odpowiedział, że powinna wtedy zadziałać wola większości głosujących, bez względu ilości delegatów. Jak widać więc partia już jest gotowa do posunięcia się do tak niedemokratycznego kroku.

W każdym razie horyzont możliwości wszystkich kandydatów w znacznej mierze zawęzi się 3 marca, w Super-Wtorek, kiedy to wybranych zostanie ponad 52 procent wszystkich delegatów. Czy Sanders ma szansę przejąć większość z nich? Wielu komentatorów nadal uważa, że tak. Wtedy głównym zagrożeniem okaże się machina medialna Bloomberga, która co chwila w swych reklamach telewizyjnych informuje obywateli USA, że tylko on jest w stanie wygrać z Donaldem Trumpem. Taka istna marketingowa tresura w wykonaniu sztabu miliardera może zadziałać, i nikogo to nie zdziwi. Wszystkie rasistowskie, klasistowskie czy po prostu chamskie wpadki i polityczne nieścisłości Bloomberga mogą wtedy pójść w niepamięć. Ludzie szybko zapomną, że jeszcze przed chwilą był on apologetą nierówności społecznych, mówił, że powodem do dumy powinien być ich wzrost za jego rządów w Nowym Yorku, a powodów kryzysu z 2008 roku szukał w kwestiach rasowych, które nie były wystarczające jego zdaniem uwzględniane w trakcie dawania ludziom kredytów hipotecznych. Nad jego osobą wisi również afera #metoo związana z traktowaniem jego pracownic. Wszystko to może nie wystarczyć w zderzeniu z jego majątkiem.

Jednak osoba Bloomberga może też pomóc Sandersowi. Jego pełna sprzeczności i po prostu czystej podłości osoba jest łatwym celem dla człowieka, który prawie całe swoje życie był oddany humanistycznym wartościom. Przejawy takiej możliwości ukazywały się nam w trakcie ostatniej debaty wśród Demokratów, w trakcie której miliarder wyszedł po prostu na buca.

A jeśli Sandersowi uda się – być może cudem – zdobyć nominację, to czeka go jeszcze spotkanie z dotychczasowym prezydentem. Wtedy może się okazać, że poprze go nie tylko republikańska maszyna medialna, ale też ta związana z establishmentem Demokratów.

patronite

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …