Dlaczego Argentynki, walcząc o prawo do aborcji, nie szły pod hasłem „moje ciało – mój wybór”, które państwa Ameryki Łacińskiej prawdopodobnie pójdą za przykładem Argentyny i kim są najwięksi przeciwnicy praw kobiet Portal Strajk rozmawia z Victorią Tesoriero, socjolożką i aktywistką na rzecz praw kobiet, uczestniczką ostatniej, zakończonej zwycięstwem kampanii na rzecz legalizacji aborcji.

30 grudnia 2020 r. argentyńskie kobiety odniosły wielkie zwycięstwo – Senat waszego kraju przegłosował ustawę, która zezwala na aborcję do 14 tygodnia ciąży. To historyczna zmiana, i to w skali całego kontynentu. Jak się czułaś, gdy ta zmiana stała się faktem?

Szczęśliwa! Po prostu bardzo szczęśliwa!

Jestem aktywistką od ponad 20 lat. Mam 36 lat, zaczęłam działać w ruchu kobiecym, gdy miałam trzynaście. Dwanaście lat temu przystąpiłam do Narodowej Kampanii na rzecz Legalnej Aborcji, a od dziesięciu lat należę do grupy Katoliczki za Wyborem. Ostatnie dziewięć lat pracowałam w sekcji Kampanii, która była odpowiedzialna za rozmowy z politykami, współpracę z członkami Kongresu, przekonywanie do naszych racji. Tak jak ja, mnóstwo kobiet, z różnych środowisk poświęciło swój czas i wysiłek, by prawo do aborcji mogło stać się rzeczywistością. Kobiecy ruch w Argentynie ma wielką historyczną tradycję.

Dlaczego więc tak długo przyszło wam walczyć o tę ustawę?

Zmiany w mentalności i postrzeganiu świata trwają długo. Kościół katolicki to potęga, należy do niego 83 proc. społeczeństwa. Nawet papież jest Argentyńczykiem! (śmiech) To nie ułatwiało sprawy. Dziesięć lat temu nie udałoby się nam nawet rozwinąć szerszej dyskusji o naszych postulatach. Kobietę, która miała aborcję, uważano za morderczynię i tak też ją nazywano. Równocześnie praktycznie każdy miał w rodzinie albo wśród znajomych osobę, która usunęła ciążę nielegalnie.

Można się domyślić, że podziemie miało się znakomicie.

Miało kilka poziomów. Zamożne kobiety, żeby przerwać ciążę, szły do prywatnej kliniki, płaciły około tysiąca dolarów i umawiały się od ręki na zabieg w dobrych i bezpiecznych warunkach. Biedne kobiety zwracały się np. do akuszerek – w argentyńskich miastach w każdej dzielnicy jest kobieta, która pomaga przy porodach. Kiedy nie było ich stać na klinikę, zostawały im „tanie” tajne aborcje, często przeprowadzane w tragicznych warunkach.

fot. Facebook/Victoria Tesoriero

Jak udało wam się doprowadzić do zmiany?

Może to zabrzmieć banalnie, ale… starałyśmy się pozyskać jak najwięcej zwolenniczek i zwolenników. Wchodziłyśmy do związków zawodowych, na uniwersytety, do organizacji studenckich i kobiecych, do grup sąsiedzkich. Wszystkich starałyśmy się przekonywać i wciągać do walki o dostęp do aborcji. Szukałyśmy kontaktów z dziennikarzami. Pamiętam czasy, kiedy miałyśmy w tym środowisku tylko jednego sojusznika. Jednego dziennikarza, który w ogóle chciał pisać w poważnych mediach o prawach kobiet! Dopiero w ostatnich pięciu latach liczba redakcji i kolektywów, które interesują się tym problemem, radykalnie wzrosła. To nam bardzo pomogło…

Siłą rzeczy wchodziłyście więc między ludzi, którzy, jak mówisz, byli nastawieni do aborcji bardzo negatywnie. Jak ich przekonywałyście?

Miałyśmy trzy podstawowe strategie. Po pierwsze, zrezygnowałyśmy z hasła „Moje ciało, mój wybór”. Nie dlatego, że uważamy, że to nieprawda. Jest to hasło feministyczne, my jesteśmy feministkami… ale przecież nie zamierzałyśmy przekonywać samych siebie. My już byłyśmy przekonane! Mówiłyśmy: aborcja i sprawiedliwość społeczna łączą się ze sobą. Mówiłyśmy: aborcja to kwestia zdrowia publicznego. Mówiłyśmy: aborcja jest prawem człowieka. Równocześnie domagałyśmy się edukacji seksualnej, by nie było niechcianych ciąż, i pełnego dostępu do antykoncepcji, żeby nie było potrzeby wykonywania aborcji. I dodawałyśmy: chcemy legalnej aborcji, by nie umierać. Te hasła robiły na ludziach wrażenie. Inną strategią było pozyskiwanie znanych ludzi, znanych kobiet, by publicznie opowiedziały o swoim doświadczeniu aborcji, albo by wypowiadały się jako ekspertki. To były głosy lekarek, prawniczek, ale też aktorek czy dziennikarek. Mocne świadectwa.

Czy były jeszcze inne czynniki, które temu sprzyjały? Przemiany społeczne i polityczne w szerszym rozumieniu?

Sądzę, że jednak to nasza aktywność była najważniejsza. I niestety, cyklicznemu powracaniu dyskusji o aborcji sprzyjały ludzkie tragedie. Jak straszna historia jedenastolatki, która zaszła w ciążę po tym, gdy została zgwałcona, a nasze prawo nie pozwalało tej ciąży usunąć.

Ważnym momentem była inicjatywa jednego z kolektywów lesbijskich, który wydał w 2009 r. poradnik, jak przeprowadzić aborcję farmakologiczną: jakie tabletki przyjąć, skąd je wziąć. To był wielki krok naprzód, liczba przeprowadzanych w fatalnych warunkach podziemnych zabiegów spadła. Tyle, że my chciałyśmy czegoś więcej – żądałyśmy, żeby państwo uznało nasze prawo do aborcji.

Wspomniałaś o Kościele i katolickiej większości społeczeństwa. Jak przekonywałyście kobiety wierzące, katoliczki o konserwatywnych poglądach, że aborcja może, powinna być legalna?

Trzeba tu zrobić rozróżnienie między zwierzchnikami naszego Kościoła, a wiernymi. Nasi biskupi są, a jakże, bardzo konserwatywni. Ale masy katolickich wiernych już niekoniecznie. A kobiety? One też robiły aborcje w podziemiu i też przekonały się na własnej skórze, do jakich tragedii prowadzi zakaz. Do tego dokładnie zapoznałyśmy się z kodeksem prawa kanonicznego i przekonałyśmy się, że nasze prawo państwowe było surowsze od niego…

Jak zareagował Kościół, kiedy to surowe prawo upadło?

Papież nic nie powiedział. Nasz argentyński episkopat też nie – byli przeciwko zmianom, dopóki ich nie przegłosowano, ale nie próbowali mobilizować wiernych przeciwko aborcji, kiedy ustawa została już przyjęta.

Naszym głównym przeciwnikiem nie jest zresztą, ani nie był w poprzednich latach, sam Kościół jako taki. O wiele bardziej martwi nas, jak wielu ultrakonserwatywnych ludzi jest w polityce i w wymiarze sprawiedliwości czy w różnego rodzaju komitetach etycznych. Obawiamy się, że to właśnie oni będą blokować wdrażanie nowego prawa w praktyce i kobiety nadal będą mieć trudności z przeprowadzeniem zabiegu. Nawet jeśli teraz jest już całkowicie legalny! Jesteśmy na to przygotowane. Mamy sieć kontaktów, lekarzy, pracowników medycznych, osób kierujących państwowymi placówkami służby zdrowia, którzy są po stronie kobiet. Stworzyłyśmy tę sieć jeszcze w czasach, kiedy walczyłyśmy o prawo do aborcji, ale liczyłyśmy się z tym, że jeszcze długo nie wejdziemy ze swoimi postulatami do parlamentu. Będziemy uważnie patrzeć, jak nowe prawo jest wdrażane i będziemy edukować kobiety i dziewczęta na temat ich praw.

W sprawie aborcji zwyciężyłyście. Co dalej? Jak walczyć z przemocą wobec kobiet, która jest prawdziwą plagą na waszym kontynencie? Jak przeciwstawiać się krzywdzącym stereotypom?

Tak naprawdę same jeszcze nie wiemy, jaki będzie cel następnej kampanii (śmiech). Tyle jest spraw do załatwienia! Co mi pierwsze przychodzi do głowy, to: walka z przemocą wobec kobiet, sprawa edukacji seksualnej, zachęcanie kobiet do aktywności politycznej, dowartościowanie szeroko rozumianej pracy opiekuńczej.

Wiem, że trudno jest dawać rady z drugiego końca świata, przy wszystkich różnicach, które dzielą Argentynę i Polskę, ale jednak zapytam: czego możemy się od was nauczyć? Co w twojej ocenie możemy zrobić teraz, gdy rząd, chociaż na ulice wychodziły setki tysięcy kobiet, woli nas ignorować, a przyjazne mu media nazywają nas agresorkami i morderczyniami? Co mogą zrobić kobiety, których nikt z polityków w parlamencie – poza socjaldemokratami i częścią liberałów, czyli opozycją – nie chce słuchać?

To fatalna sytuacja i dobrze nam znana. Był taki moment, kiedy zyskałyśmy już pewne poparcie w Izbie Deputowanych, niższej izbie parlamentu – okazało się, że tam nawet w partiach konserwatywnych można znaleźć kobiety-feministki! – ale w Senacie nikt nie chciał z nami rozmawiać. A potrzebowałyśmy jednych i drugich głosów! I tak się złożyło, że nasza działaczka, socjalistka, była asesorką w Kongresie. Wpuszczała do środka nas, kobiety z organizacji Katoliczki za Wyborem, a my chodziłyśmy od drzwi do drzwi, od senatora do senatora, dosłownie! Celowo wybrałyśmy szyld tej organizacji, bo gdybyśmy przedstawiały się wprost jako kampania na rzecz legalizacji aborcji, to pewnie dalej nie chcieliby nawet nas wysłuchać. Trzeba tak kombinować, szukać punktów stycznych, które umożliwią dialog. Ale to nie jest rozwiązanie całościowe.

A jakie jest?

Więcej kobiet w parlamencie, i to kobiet o feministycznych przekonaniach. Mam wrażenie, że kobiety czują się znacznie bardziej komfortowo, działając w ruchach, organizacjach nieformalnych, lokalnych grupach wsparcia. Tymczasem musimy wchodzić do struktur politycznych, walczyć o nasze prawa i zajmować stanowiska, na których podejmuje się decyzje. Świat polityki, jaką znamy, nie był tworzony przez kobiety ani dla kobiet, ale nie możemy z tego powodu rezygnować. Nie zrobimy następnych kroków naprzód, jeśli nie będziemy zajmować stanowisk w parlamencie i rządzie.

Czy nie jest też tak, że prawa kobiet nie zostaną zabezpieczone, jeśli walka o nie nie będzie łączyła się np. z walką z nierównościami, walką o bardziej sprawiedliwy świat?

Zgadzam się. Dlatego nasza walka o pełnię praw kobiet zawsze była powiązana z bardzo silnym ruchem socjalistycznym, z ruchami na rzecz praw człowieka, z organizacjami przypominającymi o zbrodniach argentyńskiej dyktatury wojskowej. Jesteśmy też w sojuszu ze związkami zawodowymi, z organizacjami rozwijającymi prospołeczne myślenie o gospodarce. Oni wspierają nas – my wspieramy ich.

Zainspirujecie inne kraje Ameryki Łacińskiej, by też zalegalizowały aborcję?

W niektórych już działają silne ruchy, więc tak naprawdę nie brakuje im aż tak wiele. Myślę tu w pierwszej kolejności o Meksyku i Chile. Z drugiej strony – równie silna jest kontrrewolucja. Nowe Kościoły ewangelikalne są jeszcze bardziej konserwatywne i antykobiece niż Kościół katolicki, a zbudowały już na naszym kontynencie poważne struktury. To fundamentaliści, bardzo zresztą bogaci i tym bardziej niebezpieczni, że łatwo im pozyskiwać zwolenników, żerując wśród ludzi, w których uderzają kolejne gospodarcze kryzysy: zagubionych i poszukujących nadziei. Więc nasza walka jest daleka od zakończenia.

Rozmawiała Małgorzata Kulbaczewska-Figat.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Żółty żonkil

Dzisiejsze słowo na weekend poświęcam, ze zrozumiałych względów, rocznicy wybuchu powstani…