Rok mija właśnie, gdy niejaki Juan Guaido, mało znany w swym kraju wenezuelski deputowany, odebrał telefon od samego wiceprezydenta USA, raczej tępawego religijnego integrysty Mike’a Pence’a, by usłyszeć, że władze imperium mianują go „prezydentem” Wenezueli. Oczywiście wszystko było dogadane już wcześniej, podczas licznych podróży Guaido i jego ludzi do Waszyngtonu, pozostało tylko czekać na ów telefon. Nastąpiła po nim seria nieudanych zamachów stanu. Guaido obiecał Amerykanom, że przeciągnie armię na swoją stronę i USA będą miały ropę, a on władzę. Z armią jednak wystąpił problem.
Z początku wszystko wydawało się mechanicznie proste. Naród trudno przekonać do Ameryki, to jednak nie są romantyczni Polacy. Wenezuelczycy historycznie odczuli na własnej skórze politykę waszyngtońskich gringos i przeważa tam mocne przekonanie „nigdy więcej”. Ale wystarczy jak zwykle przekonać/przekupić armię i dobra skrajna prawica wróci do władzy – wykoncypowali właściciele świata. Ku ich zdziwieniu, styczniowa próba przewrotu spełzła na niczym, choć Guaido, ten „nowoczesny”, „południowoamerykański Macron”, obiecywał, że wojsko praktycznie ma w kieszeni.
Potem były jeszcze jeszcze dwie próby – w kwietniu i listopadzie. Tę drugą można pominąć – była tak śmieszna, że światowa prasa nawet jej nie zauważyła. Miał to być podwójny sukces Ameryki, bo w Boliwii wszystko poszło gładko (tradycje zamachowe lokalnej oligarchii są tam żywsze, wręcz rutynowe), lecz obalenie socjalizmu w Wenezueli okazało się kolejnym złudzeniem. Największe nadzieje dawała próba kwietniowa: światowe telewizje pokazały wreszcie Guaido w otoczeniu wojskowych, stojącego na autostradzie pod bazą lotniczą La Carlota w Caracas z telefonem przy uchu. Obok major Hugo Perra, najwyższy stopniem zamachowiec, wypinał pierś do kamer.
Łącznie w tym telewizyjnym zamachu wzięło wtedy udział kilkudziesięciu wojskowych. Po klapie część z nich uciekła do sąsiedniej Kolumbii, część schroniła się w ambasadzie odzyskanej właśnie przez Amerykanów Brazylii w Caracas, a oficerowie zwiali bezpośrednio do USA. Hugo Parra, jak i inni, szczerze myślał, że zostanie przywitany z honorami i telewizją, jak bohater. Liczył na wdzięczność Ameryki. Kiedy wraz z kolegami wylądował w obozie więziennym dla nielegalnych imigrantów w Teksasie, myślał jeszcze, że to pomyłka. Siedzi tam do dzisiaj. Nic mu nie pomogły zapewnienia, że „sam prezydent Trump popierał Guaido”.
Chodzi o tzw. ironię losu. Major Parra siedzi bezterminowo w amerykańskim obozie koncentracyjnym zgodnie z polityką, którą chciał wprowadzić w swoim kraju. To socjaliści i inni rodacy mieli siedzieć w więzieniach, ale nie on. Amerykanie nie zgadzają się nawet, by wyszedł za kaucją. Cóż, gardzą „przegrywami”. Może się nimi zająć najwyżej policja imigracyjna. Co za kontrast z generałami z Boliwii, którzy dostali spore pieniądze. Oni też uciekli do USA (choć im się udało), by na wszelki wypadek nie mieć do czynienia z rodakami. Wolą się ukrywać, ale są na wolności.
A Guaido? Kilka dni temu spektakularnie przeskoczył płot, niczym kiedyś Wałęsa. Był to płot parlamentu w Caracas – zrobiono zdjęcia z tego wydarzenia w nadziei światowego rozgłosu. Co prawda obok była otwarta brama, a parlament wybrał innego przewodniczącego, lecz „prezydent” Guaido z przyzwyczajenia chciał się znowu proklamować, tym razem na tym stanowisku, nawet bez telefonu z Waszyngtonu. Waszyngton uważa go już za „przegrywa”. Amerykańskie media, jeszcze rok temu wyśpiewywały hołdy na cześć młodego, nieznanego „prezydenta”, a dziś traktują go lodowato.
Formalnie Polska, jak inne satelity imperium, uznała go za głowę państwa wenezuelskiego, wbrew elementarnej rzeczywistości. Nic to ją nie kosztuje, w końcu chodzi o jakiś daleki, nieistotny kraj koło San Escobar. Cierpliwie czeka na amerykańskie poważanie za tę bezinteresowną grzeczność, jak i za inne, już kosztowne pokłony, będąc pewna niczym major Parra, że Stany Zjednoczone nie będą jej uważać za dalekiego „przegrywa”, gdyby miały okazję się odwdzięczyć.