W poniedziałek wieczorem w Caracas, stolicy kraju, wszystko zgasło. Brak świateł na ulicach spowodował olbrzymie korki i bałagan. Nie było wody w kranach, transport publiczny stanął, telefony stały się bezużyteczne, bankomaty nieczynne. Ta sama awaria dotknęła prawie połowę Wenezueli. To kolejne takie zdarzenie od marca, gdy pojawiły się pierwsze przerwy w dostawach prądu. „To był atak elektromagnetyczny” – poinformował rząd. Teraz elektryczność wszędzie wraca.
Jorge Rodríguez, minister komunikacji, mówił w telewizji, że najprawdopodobniej awaria była skutkiem wrogiego działania sił kontrrewolucyjnych, powiązanych z imperium amerykańskim. Obiecywał naprawę całości „jak najszybciej”. Później prezydent Wenezueli Nicolas Maduro potępiał na Twitterze „nowy, kryminalny atak” na krajową produkcję prądu w elektrowniach wodnych. Ludzie są nimi zmęczeni, to już trzecia tak wielka awaria w tym roku.
Juan Guaido, w styczniu mianowany przez Amerykanów na wenezuelskiego „prezydenta”, po kilku nieudanych od tej pory zamachach stanu uważa, że nie obcy sabotażyści są winni awariom, lecz niedbalstwo i korupcja w socjalistycznym rządzie prezydenta Maduro. Tym niemniej mega-awarie spadły na Wenezuelę dopiero wraz z „prezydentem” Guaido.
Do awarii doszło w napiętym kontekście: w poniedziałek Wenezuela oskarżyła Stany Zjednoczone o pogwałcenie jej przestrzeni powietrznej przez „samolot szpiegowski”. Wcześniej armia amerykańska oskarżyła myśliwiec wenezuelski o „agresywne” i „niebezpieczne” zbliżenie się do tego samolotu, lecącego nad granicą Wenezueli. Szef amerykańskiej dyplomacji Mike Pompeo zapowiadał, że najdalej w czerwcu USA odzyskają władzę w Caracas. Mimo różnych przeszkód, Wenezuela jednak się trzyma.