Antykwariat Tezeusz postanowił zrobić promocję: „Oferta specjalna – książki Martyny Wojciechowskiej możecie dziś nabyć za idee lub za kilka why’ów”.

Nie mogę opędzić się od myśli „dobrze jej tak”. Zwłaszcza, że cały czas mam w pamięci obciążającą celebrytkę wymianę korespondencji z Aleksandrą Przegalińską – naukowczynią, która ujawniła, jak w programie „Kobieta na krańcu świata” honoruje się intelektualny wkład konsultantów („będzie pani miała do portfolio, proszę nie robić problemów”).

W moim odczuciu Martyna Wojciechowska nie wytłumaczyła się dostatecznie z tych – naprawdę poważnych – zarzutów, jakie padły w 2017 pod adresem jej i jej asystentki: „W Polsce istnieje kultura niehonorowania wkładu intelektualnego czy artystycznego, w której przyjmuje się, że to jest oczywiste że ktoś się dzieli wiedzą, a jednocześnie nie traktuje tego jako pracy” – pisała wtedy rozżalona ekspertka. – „Dotyczy to zwłaszcza sektora edukatorów, nauczycieli, popularyzatorów, naukowców, także artystów, których praca nie jest doceniana, którym nie płaci się za transmisje wiedzy, których nazwisk się nie wymienia i ukrywa ich za plecami celebrytów”.

Po roku z okładem słyszymy natomiast, że pani Martyna „Nie Cierpię Bylejakości” Wojciechowska ma żal do roszczeniowych millenialsów, którzy rzekomo wolą mieć zamiast być. Szczerze? #teammillenialsi.
Nie raz w obliczu – owszem, często rozwijającej intelektualnie – propozycji zawodowej, zaczynam rozmowę od znienawidzonego przez panią Martynę pytania „how much?”. Przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest jednak impertynencja ani przekonanie, że moje CV jest jakimś cudem na kiju. Po prostu już za wystarczająco wiele rzeczy w życiu „zapomniano” mi zapłacić. Ewentualnie rzucono symboliczny grosz i kazano odczuwać wdzięczność za możliwość przeżycia nowego doświadczenia.

Pani Martyna pewnie nie zdaje sobie sprawy (albo już zapomniała), że „Why?” jest formą przywileju, często dostępną tylko dla tych, którzy już mają względny materialny spokój. Cała reszta energię przeznaczoną na zbawianie świata musi w sobie oszczędzać na tyle, aby dało się też z niej opłacić rachunki i koszty stałe. Więc proszę się nie dziwić, że ktoś, kogo już milion razy potraktowano pałką z napisem „Forsa? Eee, jakoś się dogadamy”; „Pieniądze będą… kiedyś…”, „Dajże spokój, źle się bawiłaś?” – nie będzie wymyślał „10 powodów, dla których totalnie chciałby pracować z Martyną”, tylko każe Pani w tyłek sobie „pracę dla idei” wsadzić. Praca to nie wolontariat ani półwolontariat. To są osobne kategorie. I serio, formułowanie ocen pod adresem kogoś, kto wybierze jednak cztery stówy więcej zamiast całego „funu” pracy w znanym towarzystwie, jest po prostu nie na miejscu. I nie, to nie określa nijak jego poziomu aspiracji.

Oczywiście, wolontariat daje mnóstwo satysfakcji. Ale tylko wtedy, kiedy obie strony wiedzą, że na to właśnie się piszą. I wtedy, kiedy się na to pisać mogą.

Zresztą żadna szczytna idea czy „misja” nie pożyje długo, jeśli zrobimy z niej zasłonę dymną dla wykorzystywania zapału i sił przerobowych innych ludzi. W odmętach facebookowej (publicznie dostępnej) dyskusji natknęłam się między innymi na komentarz jednej z działaczek koalicji Wygra Warszawa, która twierdzi, że współpracowała z redakcją Martyny Wojciechowskiej („prawie za darmo na śmieciówce dwa lata”) i teraz zdecydowała się otwarcie napisać, iż „podziękowano jej z dnia na dzień SMS-em”, oraz że „widzi teraz swoje teksty w jej książkach”.

Oczywiście, istnieje szansa, że zarówno megalomanka Przegalińska jak i zawistne trolle z internetu skrzyknęły się, aby zrobić kuku sympatycznej podróżniczce. Ale jakoś w to powątpiewam. Zwłaszcza, że ten portret, który rysuje się z opowieści byłych współpracowniczek, wydaje się niebezpiecznie spójny z wygłaszanymi ostatnio przez panią Martynę korpotezami śmierdzącymi dość podłym kapitalizmem. Tezami szkodliwymi, utrwalającymi przekonanie, że bezpłatny staż to uprzejmość, i że mówienie o oczekiwaniach płacowych przez pracownika jest czymś, czego powinien się wstydzić. Sugerowanie roszczeniowości w kraju, gdzie wyzysk kwitnie przez cały rok i nigdy nie opadają z niego liście, naprawdę zasługuje na osobny krąg piekła.

Ponieważ jednak Martyna Wojciechowska przez wiele lat pozostawała symbolem wyemancypowanej kobiety, solidarnej, otwartej, sprzeciwiającej się wszelkim formom dyskryminacji, wiele osób przeciera ciągle oczy ze zdumienia. I widać, że szczerze pragnie (w tej grupie jestem również ja), aby jakoś się z tego całego ambarasu wytłumaczyła. Bo o ile łatwo wykpić się z farmazonu, który chlapnęło się do gazety, to trudno już zlekceważyć powtarzające się zarzuty o wyzysk.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Standardowe zachowanie ,,gwiazdy” z awansu społecznego. Wszyscy wokół wielkiej ,,podróżniczki” mają skakać za free.
    To tak na pierwszy rzut oka. Po kolejnym dostrzegam że dziadek jednak po raz kolejny miał rację. Smoking źle leży na nuworyszach.

  2. za to, gdy już zwycięży komunizm – te wszystkie pieniądze będą sobie mogli powsadzać w doopę :) aż szkoda, że tego nie dożyję

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…