W Warszawie demonstrowało dzisiaj, według rachub organizatorów protestu, ponad 50 tys. ludzi. Wściekłych, zdeterminowanych, przestraszonych. Ludzi, którzy mimo lejącego deszczu wyszli na ulicę – bo boją się o swoich uczniów, swoje dzieci, swoje miejsca pracy, jakość tego, czym się na co dzień zajmują. Nie chcą chaosu, pisowskiej indoktrynacji, marnotrawienia lat własnej ciężkiej harówy, czyli przeznaczonych do likwidacji gimnazjów, jednego z czworga brzydkich dzieci Jerzego Buzka, które dzięki wysiłkom kadry nauczycielskiej i strumieniowi pieniędzy z Unii Europejskiej funkcjonują dzisiaj znacznie lepiej niż np. szkoły podstawowe. Nauczyciele coraz głośniej mówią o strajkach, które oczywiście są ostatecznością i – jak zawsze w przypadku pracowników kluczowych usług publicznych – bronią obosieczną, być może jednak jedyną, która pozwoli na zatrzymanie minister Zalewskiej.
Gdzie w obliczu takiej fali społecznego gniewu i oburzenia kolejnej grupy społecznej, niezmiernie istotnej dla funkcjonowania państwa i społeczeństwa, są rządzący? Ano, w Łagiewnikach, intronizują Jezusa na króla Polski. Przyznaję się bez bicia, że nie śledziłam postępów ruchu, który stoi za dzisiejszym tematem dnia telewizji publicznej – kiedyś spotkałam na Krakowskim Przedmieściu niewielką grupę osób w zabawnych, czerwonych pelerynach ze sztucznego jedwabiu; ktoś kiedyś w ramach zabawnej anegdoty opowiadał, że w kwestii intronizacji istnieje poważny spór – są wśród czerwono-pelerynkowców zwolennicy intronizacji całego Jezusa i są tacy, którzy chcieliby intronizować tylko jego serce; ci drudzy mają po swojej stronie również protekcję wspólnot maryjnych, a także media ojca Rydzyka. Pierwszym swego czasu gorąco kibicował wyklęty ksiądz Natanek. Traktowałam to jako żart, kabaret. Okazuje się, że dla ekipy rządzącej jakieś symboliczne zabawy i gesty są sprawą znacznie większej wagi niż wściekłe protesty największego związku zawodowego w Polsce, jakim wciąż pozostaje ZNP.
Minął zaledwie rok od przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, a partia ta już zdążyła zapomnieć, dzięki czemu wygrała wybory. Tak naprawdę nie chodziło przecież o 500+ ani o kwotę wolną, smoleński wrak raczej przeszkadzał niż pomagał, płomienne przemówienia Szydło o odnowie transportu publicznego czy górnictwa i odzyskiwaniu godności miały w gruncie rzeczy na parlamentarne zwycięstwo wpływ drugorzędny. Kaczyński wygrał, bo ludzie nie byli już w stanie znieść arogancji Platformy Obywatelskiej. Mieli dość reform – takich, jak choćby ta emerytalna – przeprowadzanych kompletnie wbrew społeczeństwu, dość ignorowania głosu społeczeństwa, traktowania wszystkich tych, którzy podnoszą sprzeciw z pogardą i lekceważeniem. Ludzie, których ta reforma dotyczy – a więc nauczyciele i inni pracownicy oświaty, ale także miliony dzieci i rodziców, zapamiętają sobie, w jaki sposób się z nimi negocjuje, tak jak zapamiętały to sobie tysiące kobiet, biorących udział w Czarnych Protestach, które Witold Waszczykowski nazwał „zabawą”, tak jak opiekunowie osób niesamodzielnych, z którymi władza po prostu nie rozmawia. Wbrew temu, co się wydaje Jackowi Kurskiemu, problemy nie znikają, jeśli nie zostaną wspomniane w mediach publicznych, a za każdą kroplę deszczu, która spadła dzisiaj na związkowe kamizelki w stolicy, przyjdzie PiS-owi zapłacić, tak jak Platforma 25 października uregulowała wreszcie rachunki za reformę emerytalną, pałowanych górników, umowy śmieciowe i zamrożone płace w budżetówce. Pycha zawsze ostatecznie kosztuje najwięcej.