Projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt przedstawiony przez Parlamentarny Zespół powstały z inicjatywy posła Jarosława Sachajko, dąży do ograniczenia praw prozwierzęcych organizacji pozarządowych. Te biją na alarm: sugerowane zmiany są po prostu szkodliwe, a najgorsza z nich to odebranie NGO prawa do samodzielnego odbierania zwierząt w trybie interwencyjnym.
Poseł Jarosław Sachajko pierwszy raz o pomyśle wprowadzenia zmian w ustawie o ochronie zwierząt wspomniał w lipcu 2019 roku w rozmowie z Ewą Zajączkowską, pracownicą hodowcy norek Szczepana Wójcika i publicystką prawicowych mediów. Kiedy z ramienia Koalicji Polskiej dostał się do sejmu, utworzył Parlamentarny Zespół ds. Ochrony Zwierząt, Praw Właścicieli Zwierząt oraz Rozwoju Polskiego Rolnictwa, należą do niego posłowie i posłanki koalicji PSL/Kukiz’15 i PiS, dwie posłanki Lewicy oraz trzech posłów Konfederacji. Właśnie ten zespół opracował lex Sachajko – projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt.
W obecnym kształcie ustawa o ochronie zwierząt z dnia 21 sierpnia 1997 r. daje organizacjom działającym na rzecz ochrony zwierząt prawo do odebrania zwierzęcia w trybie interwencyjnym bez udziału Powiatowego Inspektoratu Weterynarii. Jest to możliwe, kiedy stan zwierzęcia wymaga udzielenia natychmiastowej pomocy – zwierzę jest ranne, skrajnie zaniedbane, cierpi w sposób ewidentny dla osoby nieposiadającej wiedzy specjalistycznej. Formalności, takie jak zgłoszenie faktu odebrania zwierzęcia PIW i władzom lokalnym, załatwiane są w następnej kolejności, kiedy zwierzę jest już bezpieczne i znajduje się pod opieką lekarza weterynarii. Koszty przewozu zwierzęcia do lecznicy i leczenia ponosi dotychczasowy “opiekun”.
Jak będzie po nowelizacji? Osoby reprezentujące NGO działającą na rzecz praw zwierząt straciłyby możliwość samodzielnego, interwencyjnego odbioru cierpiącego zwierzęcia. Byłyby zobowiązane do powiadomienia PIW i policji oraz oczekiwania poza terenem, na którym znajduje się zwierzę, na przyjazd urzędników. Powiatowy lekarz weterynarii miałby ocenić stan zwierzęcia i podjąć decyzję, czy istnieją podstawy do jego odebrania. Problemów z takim rozwiązaniem jest kilka. Dwa podstawowe to czas oczekiwania na przyjazd służb i ograniczone godziny pracy Inspektoratu.
– Grupa interwencyjna naszej fundacji prowadzi interwencje zarówno w sprawach tak zwanych zwierząt domowych, takich jak psy i koty, jak i w sprawach zwierząt gospodarskich i hodowlanych. Jeżeli chodzi o interwencje na fermach futrzarskich i w pseudohodowlach psów, czasami czekamy na przyjazd PIW przez kilka godzin. Zdarzało się też, tak jak ostatnio w trakcie interwencji na fermie, że powiatowy lekarz weterynarii odmówił nam telefonicznie przyjazdu – mówi Martyna Kozłowska z Fundacji Viva! – Pracownicy PIW, kiedy przyjeżdżają, często są tak zapracowani, że chcą jak najszybciej tę interwencję “odbębnić”. Przez nawał obowiązków nie mogą spędzić całego dnia na jednej fermie. Dodatkowo, Inspektorat pracuje w godzinach biurowych, najczęściej od 8 do 15. Jeśli dostajemy informację o zwierzęciu w ciężkim stanie i zjawiamy się na miejscu o godzinie 16, przed nami prawie doba oczekiwania na przyjazd urzędnika. Zwierzę może tego nie przeżyć – alarmuje aktywistka.
Proponowana zmiana nakładałaby również na urzędników i przedstawicieli organizacji obowiązek przewiezienia zwierzęcia do schroniska, nie do kliniki weterynaryjnej, gdzie mogłoby otrzymać natychmiastową pomoc.
PIW nie da rady?
Według raportu NIK z 2015 roku, kontrole na fermach przemysłowych, w tym fermach futrzarskich, nie były przeprowadzane właściwie. Na 61 ferm (20 trzody chlewnej, 21 drobiu, 20 zwierząt futerkowych) skontrolowanych przez inspekcję weterynaryjną, w 22 stwierdzono nieprawidłowości. Dotyczyły one głównie niewłaściwego stanu sanitarno-higienicznego, wątpliwości inspektorów wzbudził także sposób przechowywania zwłok zwierząt.
W kilku przypadkach inspekcja weterynaryjna odnotowała także brak właściwej opieki nad zwierzętami. Trzymano je w szkodliwych warunkach – np. świnie nie miały zapewnionej odpowiedniej powierzchni, wystarczającego oświetlenia, nie usuwano im odchodów i resztek pasz. W fermach drobiu z kolei kury były stłoczone w klatkach, a w fermach zwierząt futerkowych zbyt mała powierzchnia klatek powodowała uszkodzenia i urazy ciała.
– Do tej pory powiatowe inspektoraty weterynarii w całej Polsce są niedofinansowane. Nie mają środków, żeby zatrudnić odpowiednią liczbę inspektorów. Zatem nakładanie na inspektorów kolejnych obowiązków to odrealniony pomysł, na którym najbardziej ucierpią zwierzęta. Spadnie też jakość rutynowych kontroli, która już obecnie budzi zastrzeżenia – uważa Martyna Kozłowska.
Viva to tylko jedna z organizacji podejmujących interwencje. Rocznie przeprowadza ich około 150, średnio trzy-cztery razy w tygodniu grupa interwencyjna podejmuje walkę o jakieś zwierzę lub zwierzęta. – Nasza grupa interwencyjna Viva Interwencja jest w tym całkiem skuteczna. Wprowadzenie przepisu, który zmusiłby nas do zdania się na przeładowanych obowiązkami inspektorów, z pewnością niekorzystnie wpłynęłoby na efektywność działań tej grupy – dodaje.
Podobne wnioski płyną z raportów dotyczących sytuacji na fermach futrzarskich w Polsce, opublikowanych przez Otwarte Klatki oraz interwencji przeprowadzonych przez Stowarzyszenie. – Mój rekord jeśli chodzi o czekanie na PIW pod fermą to 12 godzin. Zdarzało się, że inspektorzy odmawiali przyjazdu danego dnia i mówili, że z powodu innych obowiązków mogą zrobić kontrolę dopiero w ciągu kilku dni. Razem z grupą interwencyjną OK miałam też taki przypadek, że PIW zadeklarował przeprowadzenie kontroli nazajutrz po rozmowie z nami, po czym zadzwonił do hodowcy i uprzedził go o planowanej interwencji. Czy wynika to ze złej woli, czy z braków kadrowych w inspektoracie, pewnie nigdy się nie dowiemy. Oddając sprawiedliwość inspektorom, ostatnio mieliśmy bardzo udaną współpracę z PIW-em z Legnicy. Inspektorzy bardzo nam pomogli przy interwencji i wzięli na siebie dużo formalności przy późniejszym kontakcie z gminą – mówi Bogna Wiltowska ze Stowarzyszenia Otwarte Klatki.
Inspektoraty i niedostatki w ich funkcjonowaniu to jednak nie największy problem.
“Święte prawo własności”
Projekt nowelizacji ustawy omawiano na posiedzeniu parlamentarnego zespołu 10 stycznia. Obecni byli reprezentanci środowisk rolniczych i NGO. Jako strona społeczna pojawiły się na nim osoby, które zostały skazane prawomocnymi wyrokami sądowymi za znęcanie się nad zwierzętami.
Marian Sikora, przedstawiciel rolników i przewodniczący Federacji Branżowych Związków Producentów Rolnych wyraził przekonanie, że organizacje prozwierzęce odpowiedzialne są za wszystkie problemy branży rolniczej. Stwierdził, że za postulowanym przez NGO zakazem hodowli zwierząt futerkowych pójdą kolejne zakazy, podnoszące dobrostan, ale utrudniające produkcję zwierzęcą. Nie zawahał się określić działań obrońców zwierząt mianem “ekoterroryzmu”.
– To jest kuriozum. Mówimy cały czas o ustawie o ochronie zwierząt, nazwa wskazuje, że mamy zamiar zwierzęta chronić. Tymczasem, do głosu dopuszczane są osoby skazane za znęcanie nad zwierzętami i na spotkaniach rozmawiamy o tym, jak utrudnić organizacjom prozwierzęcym pomoc zwierzętom najbardziej potrzebującym. Wątpliwe jest, czy osoby z wyrokami powinny doradzać, jak zmienić prawo, na podstawie którego zostały prawomocnie skazane – komentuje Martyna Kozłowska.
W trakcie posiedzenia pojawiły się głosy, że odbieranie zwierząt to kradzież oraz insynuacje, że organizacje nie tyle interweniują, gdy zwierzę jest bliskie śmierci, ale… wybierają ładne zwierzęta po to, żeby je sprzedać.
Takie stawianie sprawy przestaje dziwić, jeśli usytuować sprawę w kontekście obsesji na punkcie prawa własności, „tego, co moje i nikomu nic do tego”. W debatach dotyczących interwencji na rzecz zwierząt standardem już jest argument, że prawo własności należy rozumieć jako prawo człowieka. Co za tym idzie, interwencyjne odbieranie zwierząt rozumiane jest jako łamanie praw człowieka przynależnych hodowcom i “opiekunom” zwierząt. A gdzie prawa zwierząt, gdzie ich ochrona? Nieważna, własność przede wszystkim.
– Hodowcy mówią, że odbieramy im własność, jednak trzeba tu wziąć pod uwagę różnicę pojęć. My nie odbieramy im materialnej własności, tylko żywą istotę, która cierpi. Zwierzęta nie są własnością ludzi w taki sposób jak rzeczy, nie jest tak, że ktoś może z nimi zrobić co tylko chce – przypomina Martyna Kozłowska.
Działaczka nieustannie musi powtarzać, że budzący największą złość ustęp ustawy dotyczy tylko zwierząt, które potrzebują natychmiastowej pomocy. Nie ma mowy o wybieraniu sobie dowolnych zwierząt ani o zabieraniu wszystkich hurtem. Poza tym samo bezpośrednie odebranie zwierzęcia „opiekunowi” to zaledwie początek walki. Czasochłonnej i niewdzięcznej.
– Interwencja to jest leczenie, opieka w domach tymczasowych, to jest też chodzenie po sądach, czasem przez kilka lat. Czasem, gdy idziemy do sądu w sprawie zagłodzonego, katowanego psa, czy nieleczonego lisa, spotykamy opór na każdym etapie postępowania. Sugerowanie, że robimy to dla zysku jest absurdalne. Widzę, ile pracy mają pracownicy i wolontariusze z grupy, która tym się w naszej fundacji na co dzień zajmuje. Podziwiam ich – podsumowuje.
Co dalej z projektem?
22 stycznia posłowie Koalicji Polskiej, Kukiz i Kosiniak-Kamysz, wydali oświadczenie, w którym częściowo odcinają się od projektu ustawy. Oświadczyli, że “nie chcą ograniczać działania organizacji broniących praw zwierząt”.
Tylko co to znaczy? Według aktywistki Vivy! tak naprawdę nie wiadomo. „Nie chcemy ograniczać” to na pierwszy rzut oka krok do przodu, ale realnie może równie dobrze sugerować pozostawienie dotychczasowych regulacji, jak i nie pociągać za sobą żadnych zmian w projekcie.
Projekt nowelizacji, póki co, nie trafił pod obrady Sejmu. Petycję przeciwko niemu można podpisać tutaj.