Joe Biden oficjalnie objął urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Do Białego Domu wprowadził się kandydat korporacji, a nie ludzi, chociaż – moim przynajmniej zdaniem – lepszy wybór niż jego kontrkandydat. Rozumiem zastrzeżenia, jakie lewicowi komentatorzy mają wobec Bidena, ale nie pojmuję podejścia takiego, jakie swoimi tekstami na łamach Super Expressu prezentuje Rafał Woś.
Polska kultura zna już przykłady fanatycznego uwielbienia klasy ludowej, która niekoniecznie z intelektualistami chce się zadawać. O kim bowiem pisał Wyspiański w swoim Weselu? Kim był Kazimierz Przerwa-Tetmajer czy inni młodopolacy? Chłopomanami właśnie, ludźmi, u których egalitarne poglądy wyparła idealizacja bliżej niezidentyfikowanej klasy ludowej, czy też, jak nazwał ją Rafał Woś w swoim artykule – zadłużonej, przepracowanej i pozbawionej perspektyw „wiochy”.
Podstawowym błędem Wosia oraz innych przychylnych Trumpowi lewicowych publicystów jest przekładanie rodzimej sceny politycznej na tę amerykańską. Pojedynek pomiędzy Trumpem a Bidenem to zupełnie inne starcie niż Dudy z Trzaskowskim. Jak wiadomo, istnieje na polskiej lewicy frakcja uznająca PiS za mniejsze zło – czasami nawet od Lewicy. I choć sam jestem zdecydowanym przeciwnikiem Prawa i Sprawiedliwości, to rozumiem założenia, jakimi ci ludzie się kierują. PiS rzeczywiście kieruje swój przekaz do klasy ludowej. Do „zwykłych ludzi” mieszkających w Polsce powiatowej i na wsiach. Czasem nawet coś tym ludziom naprawdę dało.
Stany Zjednoczone to jednak nie Polska. Nawet jeśli na Trumpa faktycznie została oddana pewna ilość głosów ludzi wściekłych, rozczarowanych i rozjechanych przez neoliberalizm, to Trump jest przede wszystkim multimilionerem, właścicielem kapitału wycenianego na dwa i pół miliarda dolarów. Takiemu człowiekowi zależy przede wszystkim na tym, by jego własny kapitał wciąż się pomnażał, a zyski jego firm nieustannie rosły. Ludzie o podobnym statusie to rozumieli. Wyniki wyborów i badania opinii publicznej mówią jasno – największe poparcie Donald Trump miał wśród ludzi, których łączny roczny dochód wyniósł ponad 100 tysięcy dolarów. To nie klasa niższa czy sprekaryzowana klasa średnia została pozbawiona swojego przedstawiciela w Białym Domu. Wręcz przeciwnie – zawiodła się na poprzednim, więc wybrała nowego.
Tymczasem statystyki pokazują, że głównie na „zadłużonej, przepracowanej i pozbawionej perspektyw wiosce” głosowano tym razem na Demokratę. Nawet jeśli Biden byłby, jak pisze Rafał Woś, jedynie sztucznym wytworem liberalnego establishmentu, który od 4 lat nie spał po nocach bojąc się, do czego jeszcze doprowadzą rządy Trumpa. Biden nie popełnił błędu, na którym przejechała się przed czterema laty Hillary Clinton. Naprawdę ograniczył prezentowanie się jako nietzscheański Ubermensch prosto z eleganckich salonów. Przestał ładnie uśmiechać się do korporacji, skupił swój przekaz na oferowaniu tego, czego chce coraz większą część mieszkańców USA – opodatkowania najbogatszych, zakończenia dyktatu korporacji i przywrócenia Ameryce odpowiedniego kursu w kierunku likwidowania zmian klimatycznych. Zapowiedział też specjalny pakiet antykryzysowy. Na ile zamierza to zrobić, to inna sprawa.
Trump miał aż cztery lata na to, by udowodnić, że jest kandydatem ludu z prawdziwego zdarzenia. Wielu na to czekało. Miał szansę na „korektę neoliberalnych niesprawiedliwości”, o których pisze Woś. Orange man jednak nic takiego nie zrobił, bo dobrze wiedział, że sam by na tym ucierpiał. Całą prezydenturę Donalda Trumpa można streścić do tego, że dużo straszył, a mało zrobił. Pomijając już nawet ten słynny mur na granicy z Meksykiem – nie postawił przed sądem żadnego z technokratów i innych „krwiopijców”, którzy mieli być nowotworem na tkance zdrowego, amerykańskiego narodu. Nie zrobił nic, by ścigać nieuczciwych przedsiębiorców i wielkie korporacje. A równocześnie z dumą oznajmiał, że w 18 ostatnich latach aż jedenastokrotnie nie odprowadził choćby pół dolara podatku dochodowego.
Gdyby poza uciekaniem przed fiskusem i prowadzeniem ksenofobicznej polityki zagranicznej Trump doprowadziłby do zwiększenia samorządności pracowniczej, ukrócił by proceder obrotowych drzwi lub chociaż podniósł podatki dla najbogatszych, to poparcie go z lewicowej perspektywy miałoby jakikolwiek sens. W obecnej sytuacji nie ma nawet podstaw, by traktować go jak mniejsze zło, człowieka, który obnażył neoliberalizm i blokował jego powrót. On nie musi wracać, bo Trump go wcale nie zlikwidował. Politykę zaciskania pasa przecież widać jak na dłoni, patrząc na decyzje administracji rządowej podczas kryzysu gospodarczego spowodowanego koronawirusem.
Ameryka, którą Donald Trump pozostawia liberałom, jest prawdopodobnie jednym z najbardziej podzielonych społeczeństw w demokratycznym świecie. Trump zniszczył Stany Zjednoczone, ale nie będę za nimi płakał. Bardziej żal mi społeczeństwa, zwykłych pracujących ludzi – ono stało się królikiem doświadczalnym obrzydliwego eksperymetu. Podzielone na trzy grupy – tych, którzy za dobre imię „Boga Q” są w stanie wywieźć kongresmenów na taczkach, tych, którzy całe poprzednie wakacje spędzili na ulicach, walcząc o emancypację czarnoskórych obywateli tego kraju i tych, którzy się nie wypowiadają (również dlatego, że pracują za długo, by mieć jeszcze siłę na cokolwiek ponadto).
Rozumiem, że z perspektywy Polaka, mężczyzny, katolika i nie najgorzej sytuowanego redaktora znanego dziennika wygodnie jest sprzedawać w mediach głównego nurtu narrację o tym, że lewica powinna rozpaczać z powodu wybrania Bidena na prezydenta USA. Takie komentarze, puszczane w eter przez Wosia od dłuższego czasu nie służą jednak niczemu dobremu. Za każdym razem przekłada on polskie problemy i polskie podziały na społeczeństwo amerykańskie. Gdy pisał książki, dogłębnie analizował rozkład klasowy naszego społeczeństwa i wyciągał daleko idące, najczęściej słuszne wnioski. Woś-pisarz to jednak inna osoba niż Woś-felietonista. Szkoda.