Mariusz Błaszczak zajmuje się w tym kraju sprawami wewnętrznymi. Kierowany przez niego resort zapewnia nam bezpieczeństwo. Kiedy widzimy policjanta na skrzyżowaniu czy tajnego agenta w prochowcu z nastawionym kołnierzem, powinniśmy w myślach podziękować ministrowi Błaszczakowi za jego codzienny wysiłek. Wczoraj jego chłopcy mieli do wykonania zadanie najwyższej wagi. Trzeba było obstawić obchody miesięcznicy smoleńskiej. A że czasy trudne, opozycja łapie wiatr w żagle, obywatele nawet ONRowi nie pozwalają spokojnie przejść ulicą, Mariusz Błaszczak wysłał na Krakowskie Przedmieście oddziały liczne jak nigdy. – Jestem na każdej miesięcznicy, rocznicy, zgromadzeniach masowych i jeszcze takiej ofensywy policji nie było – relacjonował Tomasz Golonko, reporter „Wyborczej”. Funkcjonariusze mieli co robić. Uczestnicy kontrdemonstracji zorganizowanej przez Obywateli RP domagali się przywrócenia realnej wolności zgromadzeń. Doszło do ostrej wymiany zdań z ludem smoleńskim. Podobno ktoś nawet trzasnął w mordę szefa stołecznej „Gazety Polskiej”. Chłopcy Błaszczaka stanęli jednak na wysokości zadania. Kontrdemonstracja została wyniesiona, człowiek po człowieku, do radiowozów. Dwóch opozycjonistów zostało zatrzymanych. Postawiono im zarzuty zakłócenia uroczystości religijnej.
Tak, to nie żart. 10 maja 2017 roku, siedem lat i jeden miesiąc po upadku tupolewa, uroczystości smoleńskie nabrały już oficjalnie wymiaru sakralnego. Można się oczywiście zastanawiać czy zgromadzenie zostało zgłoszone przez związek wyznaniowy i czy obrzędy miały faktycznie charakter religijny, jednak nie ma to już większego znaczenia. Mariusz Błaszczak stwierdził, że doszło do zakłócenia modlitwy i ktoś musi za to beknąć. Oburzenia zachowaniem kontrmanifestantów nie krył również Jarosław Kaczyński, którego zdaniem Obywatele RP „kipieli nienawiścią”, której symbolem były trzymane przez nich białe róże.
Biała róża konserwatywnym podrywaczom kojarzyć się może z niewinnością. Historykom z oporem rachitycznej opozycji antyhitlerowskiej w III Rzeszy. Rodzicom z prezentami po narodzinach dziecka. Jakoś trudno odnaleźć w niej nienawistną symbolikę. Jarosław Kaczyński nie ma jednak wątpliwości. Dla niego biel oznacza hejt. Dlaczego? Nie jestem zwolennikiem psychologizacji zjawisk politycznych, co lubią czynić liberałowie, dla których motywem działań prezesa PiS jest czyste szaleństwo. Bardziej przekonuje mnie teza, że mamy do czynienia z twórcą i realizatorem wysoce szkodliwego i reakcyjnego projektu ideologicznego. Trzeba jednak przyznać, że nienawiść odgrywa w nim główną rolę. Żadna inna formacja nie wprowadziła tak wysokiego poziomu agresji i hejtu do języka politycznego. Trudno przypomnieć sobie rząd złożony z tylu polityków z zaciśniętymi zębami. To nienawiść do Donalda Tuska sprawiła, że Kaczyński wolał skompromitować Polskę na arenie międzynarodowej niż odpuścić sobie okazję do dokuczenia wrogowi.
Jacek Santorski, psycholog z kolorowych gazet, którego zdanie na ogół nieszczególnie mnie obchodzi, powiedział wczoraj dość ciekawą rzecz. „Kaczyński czy jego otoczenie mogli się zorientować, że moc polityczno-marketingowa narracji ciągłego kroczenia do prawdy wyczerpuje (…) Już nie prowadzimy, już nie jesteśmy w roli przewodników i liderów. Czas więc zastąpić kroczenie do prawdy czymś innym”. Tym czymś w przypadku prezesa i jego podwładnego, Mariusza Błaszczaka może być kompletna irracjonalizacja języka politycznego, a także sięgnięcia po gołą przemoc, która nie szuka już uzasadnienia zastosowania w żadnych strukturach państwa prawa. To strach zaćmił Kaczyńskiemu rozum, kiedy wygadywał rzeczy nierozsądne o białej róży, to niepewność podbudowana lękiem kazała jego ministrowi nadać charakter sakralny zwykłej ulicznej demonstracji.