Pierwsza tura wyborów prezydenckich wykazała całą mizerię polskiej polityki. Po pierwsze, wykazała słabość liderów czołowych partii politycznych. W wyniku swoich kunktatorskich kalkulacji doszli oni do wniosku, że skoro murowanym zwycięzcą ma być Bronisław Komorowski, to skazywanie samego siebie na porażkę naruszyłoby wizerunek poważnego, w swoim mniemaniu, polityka.

Wikimedia
Wikimedia, Foto: Silar

Dlatego też najsilniejsze partie parlamentarne wystawiły kandydatów nawet nie z drugiego, lecz dalszych szeregów. W rezultacie wszyscy ponieśli porażkę, jeśli nie w krótszej to w dalszej, perspektywie. Sukces Andrzeja Dudy to niezły zgryz dla jego promotora. Jarosław Kaczyński zapewne zauważył, że przy takim poparciu dla PiS sam błyszczałby teraz w mediach, zamiast rzuconego na pożarcie figuranta.

Gdyby Duda wygrał drugą turę, prezes popadłby w jeszcze większą frustrację. Przypomniałby sobie, że jego brat wygrał wybory z samym Tuskiem – politykiem, co by nie mówić, wyższego formatu do Komorowskiego. Jarosław Kaczyński, jak sam twierdzi, celuje na premierostwo po najbliższych wyborach do Sejmu. Nadzieje te jednak mogą okazać się złudne, biorąc pod uwagę zarówno nieprzewidywalny dziś wynik wyborów parlamentarnych, jak też jego znane powszechnie „zdolności koalicyjne”. Czyż można sobie wyobrazić trwałą konserwatywną koalicję np. swarliwego Jarosława Kaczyńskiego z kłótliwym Januszem Korwin-Mikke? Ewentualna prezydentura Dudy pogrążyłaby zatem jeszcze bardziej Kaczyńskiego, konserwując go w roli przywódcy partii opozycyjnej.

Nawet gdyby Duda przegrał drugą turę, to i tak wyrósł już na rozpoznawalnego polityka, który może zagrozić pozycji Kaczyńskiego w Prawie i Sprawiedliwości. PiS w walce o bardziej strawny dla wyborców wizerunek mógłby pozbyć się koteryjnych układów żerujących na katastrofie smoleńskiej jako podstawowym wyróżniku partii. Może się okazać, że dzięki swemu kunktatorstwu Jarosław Kaczyński wylansował nie sezonowego zamiennika wystawionego do przegranych wyborów, lecz groźnego rywala w walce o przywództwo we własnej partii.

Porażka Bronisława Komorowskiego jest ewidentna, nawet gdyby wygrał drugą turę. Urzędujący prezydent nie wyciągnął żadnych wniosków z klęski urzędującego premiera Tadeusza Mazowieckiego w pierwszych wyborach prezydenckich w 1990 r. Wówczas potencjał społecznego niezadowolenia zagospodarował Stanisław Tymiński, teraz Paweł Kukiz. Komorowskiemu zaszkodziło wywyższanie się i arogancja wobec innych kandydatów, czego dobitnym przykładem była odmowa udziału w telewizyjnej debacie. Komorowski i jego sztab nie zauważył, że wyborcy nie akceptują propagandy sukcesu, gdy porównają ją ze swoją własną sytuacją materialną a opowiastki o zielonej wyspie sprzed siedmiu lat nie robią już na nikim żadnego wrażenia.

O klęsce SLD szkoda już nawet mówić. Wystawienie kandydatury Magdaleny Ogórek już samo w sobie było poronionym pomysłem, którego nie kupił nawet tzw. żelazny elektorat. Dość ciekawą, choć intelektualnie niezbyt lotną, interpretację swojego słabego wyniku wyborczego zaprezentowała sama kandydatka. Oświadczyła, że jej zwolennicy głosowali gremialne na Pawła Kukiza, ponieważ miał on szanse na zwycięstwo. Otóż nie miał szans, o czym było wiadomo od początku kampanii wyborczej – był za to, w odróżnieniu od niej, przekonujący, przynajmniej dla niektórych.

Drugi jej argument: ani w Stanach Zjednoczonych ani w Polsce wyborcy nie dorośli do tego, aby głosować na kobietę. Śmiem twierdzić, że to nie płeć zadecydowała o dołującym wyniku pani Ogórek. Gdyby podpisy zebrała Anna Grodzka czy Wanda Nowicka, osoby bardziej znane od Magdaleny Ogórek, mające ukształtowane i znane poglądy – każda z nich przebiłaby jej wynik wyborczy. To, że nie zdołały w wymaganym, moim zdaniem zbyt krótkim, okresie zebrać wymaganej ilości podpisów świadczy jedynie o indolencji ugrupowań je popierających. Grzegorz Braun zebrał podpisy dzięki aktywności swoich zwolenników, którzy m.in. godzinami stali przed stacjami warszawskiego metra. Zielonych, którzy wysunęli kandydaturę Anny Grodzkiej, nie było widać. A co do USA, to poczekajmy na wynik przyszłorocznych wyborów prezydenckich, do których już przymierza się pani Hillary Clinton – z niemałą szansą na zwycięstwo.

Oczywistym przegranym jest także Janusz Palikot. Mimo iż zaprezentował program najbardziej sensowny ze wszystkich kandydatów – jego dotychczasowe „osiągnięcia” w postaci utraty klubu parlamentarnego czy absurdalnego poparcia dla rządu Ewy Kopacz ostatecznie zraziły doń większość tych, którzy poparli jego i jego Ruch w ostatnich wyborach do Sejmu.

Do przegranych zalicza się też Janusz Korwin-Mikke, który nie potrafił powtórzyć wyniku z ubiegłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Nagle zmartwychwstały z długoletniego niebytu okazał się jednak politykiem zużytym. Zdezorientowani, głównie młodzi wyborcy chcący jakiejkolwiek zmiany, która naruszałaby zmurszały układ zdominowany przez PO i PiS znaleźli sobie nowego idola – Pawła Kukiza, który nigdy nie zaistniał w politycznych układach.

Wbrew pozorom jednak i ten idol może okazać się w dalszej perspektywie przegranym. Jeżeli Paweł Kukiz proponuje jednomandatowe okręgi wyborcze, to gra wyłącznie na siebie. W przypadku JOW-ów on sam miałby spore szanse załapania się do Sejmu – jednak w jego otoczeniu brak innych wyrazistych postaci, toteż orędownik jednomandatowych okręgów stworzyłby jednomandatowy klub parlamentarny. Przy obecnie obowiązującej ordynacji wyborczej, sejmowe szanse Kukiza są marginalne. Nie stworzył i chyba już nie zdąży stworzyć wokół siebie silnej struktury organizacyjnej, której członkowie mogliby powalczyć o mandaty – co oznacza, że najpewniej okaże się gwiazdą jednego sezonu wyborczego.
W odróżnieniu od Janusza Palikota, który również startował od zera, Paweł Kukiz nie ma jasnej, trafiającej do wyborców, wizji programowej. Zmiana w konstytucji w kierunku JOW-ów i referendum nie są niczym odkrywczym ani szczególnie porywającym. Retoryka negacji bez wizji państwa może zadziałać na krótką metę – na okres kampanii, która dla niego już się zakończyła.

W odróżnieniu od polityków najbardziej racjonalnie zachowała się społeczna większość, która nie poszła do wyborów. Mądry Polak przed szkodą.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Juan Guaido – „demokratyczny” prezydent Wenezueli cz. II

Kiedy zawiodły próby wywołania rozruchów na wielką skalę za pomocą wyłączenia elektrycznoś…