Dziś w Wenezueli pierwszy od dwóch lat wyborczy pojedynek między rządzącymi socjalistami a opozycyjną koalicją MUD (Stół Jedności Demokratycznej) łączącą prawicę liberalną i skrajną. Wyborczy test pokaże układ sił politycznych w kraju pogrążonym w kryzysie gospodarczym.
Od dwóch miesięcy w kraju panuje więc spokój, manifestacje się skończyły, a celem opozycji jest zyskanie większości gubernatorów. Do tej pory miała tylko 3 (na 23). Tym razem sondażownie przewidują dla niej 11 do nawet 18 gubernatorów, jednak decydująca będzie frekwencja. W razie niższej, opozycja, choć popierana przez dominujące oligarchiczne media, ma raczej ograniczone szanse na decydującą wygraną.
Prezydent Nicolas Maduro widzi w wyborach legitymizację Zgromadzenia Konstytucyjnego: „Oto zwycięstwo demokracji socjalistycznej. Ci, którzy pójdą do wyborów poprą Konstytuantę i rewolucyjną demokrację”. To może być zresztą początek kolejnego konfliktu politycznego, bo nowi gubernatorzy są zobowiązani do złożenia przysięgi wierności Konstytuancie, co opozycja odrzuca.
Choć Maduro nie ma charyzmy Hugo Chaveza i pozostaje mało popularny nawet wśród tych, którzy całym sercem popierają socjalistyczny rząd, ześrodkowanie kampanii opozycji na jego osobie wydaje się obserwatorom jej kolejnym błędem. Wenezuelczycy przeżywają ciężkie czasy, a opozycji brak przekonujących projektów.
Zapaść światowych cen ropy, seria amerykańskich sankcji połączona z naciskami USA na sąsiadów Wenezueli, by wykluczyli ją z południowoamerykańskich organizacji gospodarczych, „bunt oligarchów” dezorganizujący dystrybucję, jak też błędy zarządzania, szczególnie z fatalnego 2015 r., chociaż poprawione, sprawiły, że produkt narodowy maleje a inflacja rośnie (w tym roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje 12 proc. spadku PKB i ponad 650 proc. inflacji).