Lewicowy publicysta Jakub Majmurek napisał wczoraj, że kiedy ktoś mu przekręca nazwisko na „Majcherek”, czuję się „urażony honorowo w pierwszym stopniu”. Trudno się dziwić. Janusz A. Majcherek to jedna z bardziej zasmucających postaci polskiej publicystyki. Uważany w niektórych kręgach za przedstawiciela inteligencji, w swoich tekstach powtarza mniej więcej to samo od początku transformacji ustrojowej. Można odnieść wrażenie, że agonia Polski Ludowej była ostatnim bodźcem, który skłonił go do krytycznej analizy rzeczywistości. Rozpoczynając lekturę jego dowolnego tekstu, przesiadamy się do swoistego wehikułu czasu, który przenosi nas na krakowską kanapę w roku 1986, na której obok popielniczki i ciasteczek kruchych leży „Ludzkie Działanie” von Misesa, przypuszczalnie ostatnia książka, jaką w życiu przeczytał Janusz A. Majcherek
O tym, że red. Majcherek pogardza biednymi, wiadomo już od dawna. W ślad za swoimi książkowymi idolami uważa ich za głupszych i mniej zaradnych. Samo zjawisko biedy, niedostatku i wykluczenia postrzega jako stan nie tylko normalny i obowiązujący, ale wręcz pożądany. Bo wiecie, niektórzy biedni patrzą z zazdrością na bogatych, a wtedy stają się ambitni, wytwarzają wzrost gospodarczy i wszystko nabiera sensu.
W swoim najnowszym tekście, opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” Janusz A. Majcherek podzielił się z nami swoimi przemyśleniami na temat mieszkalnictwa. Swój wywód rozpoczyna od stwierdzenia, że”jedną z największych i najtrwalszych szkód, jakie wyrządził w Polsce komunizm, jest dewastacja miast, a zwłaszcza ich historycznych centrów”. Należy zatem rozumieć, że w 1945 roku, po sześciu latach okupacji hitlerowskiej polskie metropolie zachwycały swoim blaskiem, potem przyszli komuniści, postawili bloki z wielkiej płyty, dewastując piękny porządek, a co gorsza – kwaterując biednych obok bogatych. Tego red. Majcherek najbardziej nie może przeboleć, dlatego też wyraża zadowolenie z procesu segregacji społecznej w przestrzeni polskich miast, jaki pojawił się w latach 90. i trwa po dziś dzień, a jego przykładem są grodzone osiedla, które autor uważa za przejaw racjonalności klasy średniej, która w poszukiwaniu bezpieczeństwa i estetyki odgradza się od „menelstwa”.
Tekst Majcherka ma strukturę moralizującej bajki dla najmłodszych. Z jednej strony mamy pozytywnych bohaterów: bogacących się, dysponujących, prowadzących renowacje, wznoszących i budujących wysokostandardowe osiedla, zamożnych, a jeśli nie, to aspirujących do wysokostatusowości. Z drugiej – biednych, wspomaganych przez państwo, żulię, menelstwo zamieszkujące budynki zdewastowanie, obszczane, niszczejące, plebejskie, bo socjalne i neolewicowe, egalitarystyczne. Cały wywód napisany jest właśnie takim specyficznym zero-jedynkowym kodem. Apologia klasy średniej, która przecież „nie po to się bogaci, by zadowalać się byle czym” przybiera studium, w którym można by zacząć doszukiwać się ironii, gdyby nie świadomość, że autorem jest Majcherek.
Tezy o bezpieczeństwie i wysokim standardzie estetycznym obowiązującym na deweloperskich osiedlach apartamentowych są oczywiście nieprawdziwe. Większość tych wszystkich „Różanych Ogrodów”, „Akacjowych Residence” czy innych „Electra Resortów” to architektoniczne potworki, na widok których ludzie mający śladowej pojęcie o urbanistyce i gospodarce przestrzennej dostają torsji. Istnieją również dziesiątki badań społecznych pokazujących, że mieszkańcy zamkniętych osiedli nie tylko nie czują się bezpieczniej, ale codziennie funkcjonowanie za płotem i budką ze strażnikiem potęguje w nich poczucie zagrożenia. Poruszając się po czasoprzestrzennych trajektoriach wykluczenia (osiedle-praca-centrum handlowe) doznają alienacji w znacznie głębszym stopniu niż mieszkańcy osiedli otwartych.
Problem dobrowolnej izolacji uwzględniła w swojej pracy amerykańska badaczka Wilson-Doenges. Porównywała ona osiedla zamknięte i osiedla otwarte o wysokim statusie ekonomicznym oraz osiedla zamknięte i otwarte o niskim statusie ekonomicznym. Okazało się, że bogatsi mieszkańcy osiedli grodzonych wykazywali niższe poczucie wspólnotowości niż zamożni mieszkańcy osiedli otwartych. Również poczucie bezpieczeństwa deklarowane przez osoby zamieszkujące normalne osiedla było wyższe niż w przypadku odseparowanych.
Przemyślenia Janusza A. Majcherka mają więc wartość czysto anegdotyczną, a jego pogarda wobec osób o niskim statusie majątkowym, stereotypizacja ich cech i sadystyczne przypisywanie im określonych skłonności to już sprawa bardziej psychiatryczna. Tak czy inaczej, warto sobie zadać pytanie – kto i dlaczego w „Gazecie Wyborczej” pozwolił na publikację tekstu, którym autor wyraźnie wyrządza sobie krzywdę? Do namysłu pozostaje również kwestia – czy empatia wobec człowieka, który cierpi na wyraźny deficyt empatii jest postawą pożądaną? Może po prostu ktoś powinien z Januszem porozmawiać.