Wczoraj wieczorem na portalu stołecznej „Wyborczej” ukazał się ignorancki komentarz Katarzyny Grygi, siłą zmuszanej przez warszawski ratusz do przesiadania się na rower i wypychanej z centrum miasta wraz ze swoją turboekologiczną hybrydą oraz potencjałem wygenerowania niewyobrażalnie wielkiego PKB. Autorka w tekście zatytułowanym „Ekoterrorystom mówię nie. Bezmyślne zmuszanie ludzi do zmian w komunikacji jest nie do przyjęcia” dowodzi, że plany ograniczenia ruchu samochodowego w centrum Warszawy to granda stulecia, hucpa i skandal.
Zawsze starałam się powstrzymać od wygłaszania krzywdzących tez o lemingach i problemach pierwszego świata, ale dalibóg – tym razem nie wyszło. „Jeremy Clarkson zastanawiał się kiedyś, kto więcej pieniędzy zostawia w centrum Londynu. Rowerzysta czy on, pojawiający się w city z silnikiem powyżej trzech litrów pod maską” – tym stwierdzeniem rozpoczyna się tekst. Akapit ten w wolnym tłumaczeniu to: „Warszawo, klękaj mi tu natychmiast przed klasą średnią!”.
Oto posiadaczka hybrydy wszem wobec ogłasza światu, że skoro ją na to stać, to miasto, zamiast wywalać kierowców z centrum, powinno docenić takich jak ona, a nie premiować przyklejonych tyłkiem do siodełek fanatyków rowerów. Wszak Londyn, wszak Skandynawia – oferują dopłaty dla myślących ekologicznie posiadaczy ekoaut, zwalniają ich z obowiązku płacenia za miejski parking, w ogóle kochają i przytulają do puchatych różowych serc. Ekologia powinna być tańsza, powinna zacząć opłacać się Kowalskiemu! – grzmi autorka. I z tym jestem w stanie się zgodzić. Powinna. Ale nie jest. Jest cholernie droga, bo mamy takie a nie inne zapóźnienie we wdrażaniu nowych technologii w każdej dziedzinie życia, taki a nie inny układ klas społecznych, taki a nie inny stosunek cen do płac.
Być może kiedyś doczekamy czasów, że hybryda nie będzie w Polsce wydatkiem, jak sama przyznała Katarzyna Gryga – rzędu 100 tys. zł. Dziś oczywiście pochwała należy się wszystkim, którzy wykładając lekką ręką 100 koła na nowe auto, kupią takie, żeby i środowisku było z nim przyjemniej. Ale dla większości ludzi nie stać na kupno samochodu nieużywanego, droższego niż taki za kilka do kilkunastu tysięcy. Takie są realia. W naszym społeczeństwie nowa yariska z salonu jest luksusem. Dopłaty do nowszych technologii są OK jako ogólna koncepcja, ale dopiero wtedy, gdy ekologiczne rozwiązania zejdą na poziom opłacalności dla przeciętnego Kowalskiego z kilkuletnim Oplem lub przeciętnej Książek, właścicielki 10-letniej micry. A Warszawa musi zostać odkorkowana już.
Autorka tekstu albo nie rozumie, albo udaje, że nie rozumie, że ekosamochody też (uwaga, głęboka mądrość!) nie mają wbudowanych skrzydeł i również stoją w korkach, wożąc po jednej osobie. Więcej, „dobre” hybrydy zajmują miejsce parkingowe dokładnie o tej samej powierzchni, co „źli” smrodziarze. W wyparciu samochodów z centrum nie chodzi wyłącznie o jakość powietrza. Chodzi właśnie o korki, o zamianę dzielnicy w jeden wielki parking, o wszechobecny beton. Chodzi o to, że mieszkańcy chcą odzyskać swoje miasto. Nie wypowiadam się na temat degradacji środowiska na przykład przy procesie produkcji ogniw baterii do ekosamochodów – nie znam się na tym, jest to jednak argument podnoszony często, dezawuujący cały koncept. Zapewne również należy wziąć go pod rozwagę.
Inne argunenty, które padają w tekście są tak kuriozalne, że mój wykrywacz absurdu wybuchł, bo zabrakło mu skali. „Auto dla większości osób to nie jest towar luksusowy, tylko niezbędny do normalnego funkcjonowania w mieście. Dużym mieście, które w 2017 r. dysponuje dwiema liniami metra. A jeszcze do niedawna nasz plan metra mógł być drukowany na ołówku. Zresztą są w tym mieście osoby, które nawet gdyby miały i dziesięć linii metra, to się do niego nie przesiądą. Na rower również. Bo mają dress code, masę rzeczy do pracy lub sprzęt niezbędny do wykonywania zawodu”. Bo przecież komunikacja miejska w stolicy Polski to tylko dwie linie metra. Autobusy i tramwaje, prywatne busy, PKP, Warszawska Kolej Dojazdowa, Szybka Kolej Miejska nie istnieje i warszawiacy muszą wyciągać z garaży auta, kiedy okazuje się, że obok punktu X, będącego celem ich podróży, nie wybudowano jeszcze stacji metra. Zgadzam się z jednym – aby wywalić samochody z określonego rewiru, należy dać coś w zamian. Należy dać dobrą komunikację, ścieżki, dać do wyboru kilka różnych opcji, dać parkingi, aby dojeżdżający z naprawdę daleka mogli zostawić auta na przedmieściach. Żeby nie wylać dziecka z kąpielą i nie zamienić im drogi do pracy w totalny koszmar. Tymczasem „Wyborcza” drukuje tekst autorki oburzonej, że grupa ludzi z autami za >100 tysięcy złotych nie dostaje dopłat. Nie wiem, którego świata to jest problem, ale na pewno nie dotyczy on zwykłego warszawiaka.