Gdy kilkanaście lat temu mieszkałem w Warszawie, zauroczyła mnie pewna para staruszków. Obserwowałem ich przez wiele tygodni jednego lata. Przychodzili w okolice kawiarnianych ogródków, skąd dobiegała muzyka. Tuż przy płotku, blisko stolików, zaczynali swój taniec. Wyglądali na bezdomnych, a przynajmniej na skrajnie ubogich. Nigdy nie wchodzili do żadnej z kafejek. Nigdy nie chcieli od nikogo pieniędzy.
Zaintrygowany, idąc na kawę czy piwo, wybierałem te okolice, gdzie wiedziałem, że będą. I byli, codziennie. Gdy tylko usłyszeli dźwięk dochodzący z kawiarni, wstawali z murka lub ławki i odpływali w tańcu. Taniec tak ich pochłaniał, że świat przestawał istnieć. To było jednocześnie urzekające i wzruszające przeżycie. To już nie były jakieś tam pląsy, oni przenosili się do lepszego świata i wzajemnie okazywali sobie uczucie.
Gdy i ja wylądowałem na dnie, pomny mojej fascynacji zjawiskiem miłości na samym dole, czystego uczucia w rynsztoku, rozglądałem się bardzo uważnie. Miłość ta przybiera różne formy, najczęściej jest to zwykły układ, wygodne parauczucie. Wydaje mi się jednak, że kilka razy natknąłem się na zakochanych żuli. Trochę dziwne, ale nie mi to oceniać.
Sarna i Waldik – na nich pierwszych zwróciłem uwagę.
Niezależnie od pory roku i pogody. Lato czy zima, słońce, ulewa, zacinający wiatr mróz i nawet śnieg, nic ich nie powstrzyma. Od lat chodzą tymi samymi drogami. Marsz zaczynają w zależności od pory roku. W lecie o trzeciej rano, zimą w okolicach piątej. Wyjątkiem są te dni, gdy znajdą jakąś dorywczą robotę poza miastem. Ale to się zdarza bardzo rzadko.
Od lat pchają ten sam wózek. Wrzucają do niego wszystkie znaleziska, butelki zwrotne, puszki po napojach, każde żelastwo, które przyjmują na skupie, makulaturę, jakikolwiek przedmiot mogący się do czegoś przydać. Od lat razem, we dwójkę. Waldik i Sarna.
Mieszkają gdzie tylko się da, ale zawsze razem.
Ona – wiek nieokreślony. Może mieć trzydzieści kilka jak i pięćdziesiąt kilka lat: wysoka, zgrabna, długie czarne włosy. Mogłaby je obciąć i sprzedać, kiedyś nawet Behemot ją do tego namawiał. Sprzedał swoje, a był zarośnięty jak diabeł. Dostał 13 złotych. Uznał, że jej są o wiele dłuższe i znacznie ładniejsze, więc dostaną więcej. Ale odmówiła, na tyle stanowczo, że już nikt jej tego nie proponował. Zmusić nie mógł, bo Waldik natychmiast interweniował.
Twarz zniszczona, nos złamany, przednie zęby powybijane. Już na pierwszy rzut oka widać, że na dno zleciała z wysoka. Musiała się mocno potłuc, ale coś jej jednak pozostało.
W każdym jej ruchu, w każdym geście widać, mocno kontrastujący z otoczeniem, wdzięk i klasę. Nawet, gdy się ubierała w ciuchy znalezione w kontenerach, to starała się dobierać je tak, by harmonizowały ze sobą. Na dnie pozostała damą. „Więc z chleba, chociaż jestem głodna, zrobiłam sobie dziś wisiorki, od razu ładniej wyglądałam wśród kobiet powpychanych w worki” – śpiewał Jacek Kaczmarski. Te słowa trochę pasują do Sarny.
Waldik – koło pięćdziesiątki. Szczupły, ale na dnie każdy jest szczupły, a raczej chudy. Wygląda na w miarę przeciętnego żula, może trochę bardziej od innych dba o siebie, może trochę częściej odwiedza łazienki w marketach czy urzędach. Może po to, by podobać się Sarnie. Twarz mocno zniszczona, wypity alkohol na trwałe pozostawił tam swoje ślady. Do tego brak jednego oka. On również, podobnie jak Sarna, ma złamany nos i wybite zęby. W młodości trenował boks, ale zęby stracił już na ulicy.
Poznali się, gdy Waldik z Lakmusem koczowali w lesie. Przyplątała się na ich polanę i już została. Nazwali ją Sarna. Gdy z nimi zamieszkała, na okolicznych drzewach pojawiło się lusterko, jakieś znalezione w śmietnikach obrazki. Mimo, że mieszkali w lesie starała się zrobić z tej polanki coś w rodzaju przytulnego domu.
Latem mieszkali w szałasach, namiotach, opuszczonych dworcach lub pod gołym niebem. Chodzili po okolicznych wsiach najmując się do różnych dorywczych prac, głównie przy zbiorach. Tę porę roku lubili najbardziej. Nawet mniej wtedy pili.
Czasami rolnik dawał im jakąś samodzielna altankę, lub pozwolił spać w stodole. Gorzej bywało, gdy pojawiały się mrozy.
Piją oboje. Piją wszystko, co tylko da się wypić i co zawiera alkohol. Najczęściej – denaturat. Na chwilę stają się wtedy szczęśliwi. Na moment zapominają.
Opowiadałem im kiedyś o tej parze warszawskich staruszków tancerzy. Byli zachwyceni tą historią, dopytywali o szczegóły, prosili bym opowiadał za każdym razem, gdy się spotykaliśmy na dłużej. Miałem wówczas wrażenie, że w oczach Sarny pojawiały się łzy.
Sarna i Waldik unikają ludzi takich jak oni. Nie przyłączają się do żadnej z większych grup wzajemnego wsparcia z dna. Chociaż wtedy byłoby im łatwiej. W większych grupach łatwiej jest przetrwać. Czemu? Może ze względu na nią? Zbyt wielu mężczyzn? Może właśnie dlatego nie korzystają ze schronisk?
Nie pytałem, czy się kochają, czy jest to tylko zwykły układ. Układ polegający na udawaniu miłości, by oszukując samego siebie mieć jakieś życie duchowe na dnie. By to dno jakoś uwznioślić? Tego nie wiem.
Ostatni raz widziałem ich wiosną, jak pchali ten swój wózek do wożenia wszystkiego. Pchał Waldik, a Sarna trzymała go pod rękę. Może to dla nich jedyna czystość, w tym ludzkim piekle z dna?