Już dzisiaj – na trzy dni przed faktyczną rocznicą „Godziny W”, rozpoczynają się obchody Powstania Warszawskiego. Sprzedawcy plastikowych „małych powstańców”, organizatorzy gier miejskich, w których każde dziecko na kilka godzin może zostać dzieckiem z bronią i dystrybutorzy patriotycznej odzieży zacierają ręce – przyszedł sezon na zyski. Powstańczą tradycję bezczelnie będzie podpinał pod swoją narrację PiS, wciskając do gardła stojącym nad grobem powstańcom swój apel smoleński. Bohaterami walki z nazizmem bez cienia zażenowania będą sobie wycierać ryje hajlujący nacjonaliści. Jak zwykle niewiele będzie się mówić o cywilnych ofiarach Powstania; coraz mniej miejsca zostaje też na dyskusję nad tym, czy zryw w ogóle miał sens – mimo że jest jasne, że już w momencie podejmowania decyzji wiadomo było, że zginą tysiące ludzi, a Warszawy z pewnością nie uda się wyzwolić.
Będzie się nam też kolejny raz tłumaczyć, że mieszkańcom Warszawy i powstańcom należy się szacunek, bo ginęli (i zabijali) „za ojczyznę”. Otóż – nieliczni Niemcy, którzy zginęli w krwawej masakrze polskiej stolicy, też mieli ojczyznę i też byli gotowi „oddać jej życie”. Włoski kibol, który przy użyciu wyrwanego z ziemi znaku drogowego katuje na śmierć uchodźcę z Nigerii robi to „za ojczyznę” – jego zdaniem w porządnym kraju nie ma miejsca dla osób o innym niż jego kolor skóry; młody dżihadysta wysadza ciężarówkę w kurdyjskim mieście, bo walczy o swoją przyszłą „ojczyznę” czyli kalifat Państwa Islamskiego; wierny prezydentowi Asadowi pilot może mieć patriotyczne przesłanki, zrzucając bombę na ostatni szpital pediatryczny w kontrolowanej przez rebeliantów części Aleppo. Zasadniczo w samym patriotyzmie, rozumianym jako gotowość pójścia się bić w imieniu swojego kraju, nie ma niczego chwalebnego, co nie znaczy, że nie było niczego chwalebnego w polskim patriotyzmie ’44 roku. Powstańcy nie dlatego są godni pamięci i szacunku, że będąc Polakami bili się za Polskę, tylko dlatego, że walczyli za kraj, który przeciwstawiał się nazizmowi, dlatego że byli gotowi zginąć za wyzwolenie swojego miasta i państwa od okupacji jednego z najbardziej zbrodniczych reżimów w historii ludzkości.
W 2016 roku, w Polsce PiS-u i Kukiza, w której za największe zagrożenie dla kraju uważa się napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu, katolickie Światowe Dni Młodzieży stały się niespodziewanie najbardziej skuteczną lekcją empatii i otwartości na inność. Po raz pierwszy od miesięcy można było zobaczyć w mediach materiały o przechodzących polskimi ulicami przybyszach z całego świata w innym kontekście niż ten, że ktoś złamał im szczękę za zbyt ciemny odcień skóry. Ze względu na obecność papieża Franciszka politykom PiS po raz pierwszy od bardzo dawna było trochę wstyd za własną ksenofobię. Nie świadczy to oczywiście o tym, że ŚDM to postępowa impreza w duchu multi-kulti – raczej pokazuje nam, w jak mrocznym momencie się znaleźliśmy. Być może to już ta chwila, w której trzeba zacząć traktować obchody patriotycznego zrywu jako okazję do przypominania, że nazizm i szowinizm narodowy były na tyle złe, że warto było się dać zabić, żeby się od nich wyzwolić – zdaje się, że mimo nawału „polsk walczących” pamięć ta bynajmniej nie jest żywa w narodzie.