W Grecji jest takie turystyczne piękne miasto, nazywa się Chania. Od 2010 roku odwiedziłem je sześć razy. Mam tam swoje miejsca i osoby. Jedna z nich jest Nikoleta, właścicielka niewielkiego hotelu i kameralnej restauracji. Rozmawiamy sobie wieczorami przy greckim bimberku. Wiosną 2013 roku Nikoleta opowiadała mi o swoim rozczarowaniu rządami prawicy i socjaldemokracji oraz wściekłości na politykę cięć, która sprawia, że przeciętny Grek ma coraz mniej pieniędzy w portfelu, co generuje plajty lokalnych biznesów. Dokładnie trzy lata później, choć kraj był jeszcze mocniej dotknięty kryzysem, Nikoleta emanowała nadzieją. Wierzyła, że SYRIZA i Tsipras są po jej stronie i postawią się terrorowi austerity. Stołowaliśmy się długo i radośnie. Współczuła mi życia w burej i apatycznej Polsce. Jesienią 2016 roku nie porozmawialiśmy długo. Nikoleta z przygnębieniem wspomniała, że jej interes ledwie zipie, po czym syknęła, że w mieście pełno Cyganów.
W pierwszych latach bieżącej dekady Grecja była jednym wielkim gotującym się kotłem gniewu społecznego. Przez Ateny i inne miasta przetaczały tłumy, liczone czasem nawet w setkach tysięcy. Dominowała wściekłość na serwilizm rządzących, wyrażana szturmami na parlament, potyczkami z policją, okupacjami zakładów pracy, skłotowaniem budynków. Ale kiełkowało coś jeszcze. Solidarność i poczucie wspólnoty. Rozrastały się spółdzielnie i kooperatywy. Była też nadzieja na zmianę na poziomie stricte politycznym, uosabiana przez Aleksisa Tsiprasa i innych magów SYRIZy, który obiecywali, że po objęciu władzy pokażą finansjerze wała i skończy się zaciskanie pasa. Zamiast tego Grecy otrzymali jeszcze bardziej drakońską terapię oszczędnościową, a widok ich niedoszłego zbawcy upokorzonego w Brukseli sprawił, że mogli dalej zaciskać pięści – głównie już z bezradności.
W 2018 roku Grecy nadal walczą przeciwko gigantycznej grabieży na wytwarzanej przez nich wartości. 16 stycznia w Atenach demonstranci sprzeciwiali się systemowi elektronicznej egzekucji długów i prawu ograniczającemu prawo do strajku. Ale było ich już tylko 20 tysięcy. Bo uwaga się skupiona na czymś innym. Rząd Tsiprasa ogłosił, że jest skłonny zawrzeć porozumienie z Macedonią w sprawie uznania przez Ateny nazwy tego państwa. Macedonia miałaby się oficjalnie nazywać Nowa Macedonia lub Macedonia Północna, co zniosłoby sprzeciw Grecji, która uważa, że jedyną Macedonią jest jej północna prowincja o takiej właśnie nazwie, i umożliwiłoby rządowi w Skopje rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych z UE, dotychczas blokowanych przez Ateny. To był moment, na który czekali greccy naziole ze Złotego Świtu. Skrajna prawica nie ma oczywiście żadnego pomysłu na poprawę warunków bytowych, ale jest zdolna do mobilizacji społecznej wokół abstraktu. Brunatni szamani od kilku tygodni przekonują na wiecach, że kwestią czasu jest, kiedy rozochocone Skopje zgłosi roszczenia terytorialne do terenów greckiej Macedonii. I tak oto klasowy gniew ludu został zastąpiony przez ponadklasową wspólnotę narodową, zjednoczoną w obliczu zewnętrznego zagrożenia. Na słynnym Placu Syntagma zebrało się ponoć ponad 300 tysięcy osób, powiewały flagi, tym razem tylko błękitno-białe, a protestujący krzyczeli „Ręce precz od Macedonii”.
Koncentracja emocji społecznych na urojonym zagrożeniu i nacjonalistyczne orgie nie sprawią oczywiście, że wzrosną płacę czy emerytury, a obywatelom będzie się żyć lepiej i bezpieczniej. Problem w tym, że po kilkuset masowych protestach z pięknymi i słusznymi hasłami, które nie przyniosły żadnego efektu, Grecy łakną teraz poczucia sprawczości. Przeciwnikiem nie są tym razem niemieccy bankierzy czy brukselska biurokracja, a rząd ledwie dwumilionowej Macedonii. Takiego rywala można powalić na ring, po czym odtrąbić wielkie zwycięstwo narodowej krzepy.
Greccy nacjonaliści, podobnie zresztą jak polscy, nie mają żadnego pomysłu na poprawę warunków życia zwykłego człowieka. Ich żywotność ogranicza się do abstraktów, bazarowej tandety ideologicznej, tanich sloganów i kierowania gniewu, tam, gdzie ów gniew nie może rozwiązać żadnej ważnej sprawy. Faszyzm nie zawsze kiełkuje z biedy. Czasem, jak chociażby teraz w naszym kraju, może być zjawiskiem towarzyszącym wzrostowi poziomu życia, unoszącym się na fali narodowej dumy. We współczesnej Grecji faszyści krążą jednak nad biedotą i próbują zatruwać jej umysły. I wygląda na to, że właśnie mają swoją szanse.
Planowałem w drugiej połowie roku wybrać się na weekend do Chanii. Trochę boję się tego, co usłyszę od Nikolety.