W samym szczycie sezonu ogórkowego, kiedy w polskiej polityce nie dzieje się prawie nic, a relacje medialne wypełnione są głównie doniesieniami o kolejnych topielcach, premier Beata Szydło zorganizowała konferencję prasową. Po jej prawicy zasiadła szefowa resortu pracy Elżbieta Rafalska, a po lewicy – minister finansów Paweł Szałamacha. Briefing był przepełniony triumfalizmem w związku z niezłą organizacją odpalenia programu „Rodzina 500+” i z jeszcze lepszym przyjęciem przez społeczeństwo tego bądź co bądź największego transferu socjalnego w historii III RP. Komentatorzy polskiego życia politycznego byli zadziwieni nie tyle samą konferencją, lecz jej terminem. W końcu większość społeczeństwa, w tym również ta uszczęśliwiona pięcioma stówami część optująca za PiS, była wówczas zajęta zajadaniem gofrów nad Bałtykiem, gdzie wystąpienia szefowej rządu nie są najpopularniejszą atrakcją. Chodziło jednak o coś innego – o odpowiedź na krytykę ze strony największego rywala w obozie władzy – Mateusza Morawieckiego, który kilka dni wcześniej na półzamkniętym spotkaniu aktywu PiS poddał krytyce program 500+, sugerując, że został on zrealizowany na kredyt, a gospodarce bardziej potrzebne są oszczędności i inwestycje niż konsumpcja.
Dzisiaj jeden z partnerów premier Szydło z lipcowej konferencji jest już na aucie. Dymisja Szałamachy nie jest żadną niespodzianką. O tym, że krzesło pod ministrem finansów robi się coraz bardziej gorące mówiło się od co najmniej pół roku. Podobnie jak o napięciu na linii Szydło-Morawiecki. Szałamacha miał żal do prezesa Kaczyńskiego, że ten forsuje ministra rozwoju na głównego patrona polityki gospodarczej rządu, podczas gdy wiele punktów tzw. planu Morawickiego stworzył właśnie on. Szef resortu finansów stopniowo tracił wpływy na Nowogrodzkiej na rzecz młodego, uznawanego za eksperta i szanowanego za granicą rywala. Szydło zaś otrzymywała sygnały ostrzegawcze w postaci wycieków do prawicowej prasy, w której coraz częściej pojawiały się spekulacje typu „Morawiecki premier” oraz pochwał od Kaczyńskiego, co jednak w zestawieniu z doniesieniami o możliwej zmianie na szczycie były postrzegane przez komentatorów jako tzw. syndrom Kazimierza (zanim Kaczyński usunął premiera Marcinkiewicza w 2006, mówił o nim w samym superlatywach, nawet w ostatnich dniach kadencji).
W odniesieniu do odejścia Szałamachy używa się określenia „rekonstrukcja”. W istocie zmiany dotyczą tylko jednego stołka, co wskazuje na to, że zostały podyktowane rozgrywkami personalnymi. Tajemnicą poliszynela jest, że prezes Kaczyński lubi gdy, pomiędzy jego podwładnymi mają miejsce konflikty. Pozwala mu to kontrolować sytuację z pozycji instytucji rozstrzygającej, co umacnia jego władzę. Problem Szydło polega na tym, że jest przeszkodą na drodze do ziszczenia jednego z głównych pomysłów wodza. Według informacji podanych przez „Politykę”, Kaczyński założył, że prędzej czy później powierzy kontrolę nad planem gospodarczym jednej osobie. Dymisja Szałamachy jest tego potwierdzeniem. Szydło powiedziała na wczorajszej konferencji, że etap realizacji kolejnych zadań wymaga zmian, które umożliwią skuteczność wdrażanych rozwiązań. Mówiła to jakby przez zaciśnięte zęby. Wie bowiem, że sytuacja jest dla niej niewygodna. Utworzenie Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, na czele którego stanąć ma Morawiecki, jest wyraźnym wzmocnieniem wybrańca Kaczyńskiego. Beata Szydło wie, że może być następna.