Kiedy dwa miesiące temu Sąd Najwyższy Kenii zdecydował o unieważnieniu wyborów prezydenckich z 8 sierpnia, w których zwycięstwo odniósł urzędujący prezydent Uhuru Kenyatta, bezprecedensowy w Afryce werdykt odtrąbiono jako zwycięstwo demokracji i niezależności władzy sądowniczej. Jednak powtórzone w czwartek 26 października głosowanie odbywało się w atmosferze przemocy i rozruchów, a zwolennicy opozycyjnego kandydata Raili Odingi oblewali komisje wyborcze fekaliami.

Uhuru Kenyatta / fot. Wikimedia Commons

Na to, że powtórka wyborów może zakończyć się fiaskiem, zanosiło się od dawna. Praktycznie od momentu, kiedy kenijska Państwowa Komisja Wyborcza (IEBC) ogłosiła, że nie będzie w stanie w ciągu przewidzianych przez ordynację 60 dni do powtórnego głosowania wyeliminować niedostatków, które były przyczyną unieważnienia wyboru Uhuru Kenyatty. Niedostatków poważnych, bo dotyczących elektronicznego systemu zliczania głosów, który już wcześniej budził wątpliwości. A skoro tak – powstała sytuacja patowa polegająca na tym, że z jednej strony ten sam organ, który jest odpowiedzialny zapewnić, aby wybory przebiegły poprawnie przyznał, że nie jest w stanie tego zrobić, z drugiej zaś – był zobowiązany je przeprowadzić. Sytuacja bez wyjścia, bo jakiekolwiek rozwiązanie tej sprzeczności wymagało decyzji i działań ze strony innych organów kenijskich władz, a takiej woli nie było.

Zastraszenie, bojkot, przemoc

Sąd Najwyższy, który w sierpniu wykazał się odwagą, drugi raz nie zdobył się na podobny akt i oddalił wniosek głównego rywala prezydenta Kenyatty – Raili Odingi – aby przesunąć termin głosowania i umożliwić w ten sposób Państwowej Komisji Wyborczej przeprowadzenie niezbędnych zmian, aby głosowanie można było uznać za wiarygodne i miarodajne. Na posiedzeniu, które miało podjąć decyzję w tej sprawie pojawiło się tylko dwu sędziów z siedmioosobowego składu, sąd zatem nie mógł orzekać. Trzeba zresztą przyznać, że i Sąd Najwyższy, i Państwowa Komisja Wyborcza działały pod presją, skoro jedna z sędziów – Philomena Mwilu – po zamordowaniu jej ochroniarza otwarcie wyraziła obawy o swoje życie, a członkini IEBC – Roselyn Akombe – z tego samego powodu zdecydowała się nawet na ucieczkę do Stanów Zjednoczonych. W rezultacie Odinga wezwał swoich stronników do zbojkotowania wyborów.

W takich okolicznościach przebieg dnia wyborów był już możliwy do przewidzenia. W regionach zdominowanych przez popierającą prezydenta Kenyattę grupę etniczną Kikuju frekwencja była wysoka, na zachodzie kraju zamieszkiwanym przez grupę Luo, z której wywodzi się Odinga, według obserwatorów bojkot był niemal stuprocentowy. W niektórych hrabstwach głosowanie zostało zawieszone do soboty z uwagi na „zagrożenie bezpieczeństwa”. W hrabstwie Kisumu działały tylko 3 z 399 komisji – pozostałe nawet nie zdecydowały się rozpocząć pracy. W skali kraju, według IEBC, nie otworzyło się 10 proc. komisji. Dochodziło do rozruchów, przemocy, starć z policją. Doniesienia mówią, że zginęły cztery osoby (w sumie od unieważnienia poprzedniego głosowania – ok. 50). Wszystko to powoduje, że znów zaczęły budzić się obawy, że może dojść do ponownego wybuchu przemocy politycznej, jak po wyborach w roku 2007.

Wybory jednak odbyły się, a ich wstępne wyniki – co nie zaskakuje – wskazują na zwycięstwo prezydenta Kenyatty. Pozostaje jednak pytanie, jaka będzie po nich legitymizacja jego władzy. Skoro wybory wyglądały tak, jak wyglądały, to czy jest w ogóle sens je organizować?

Polityczno-etniczny węzeł gordyjski

Główna oś podziałów politycznych w Kenii przebiega pomiędzy dwiema największymi grupami etnicznymi (Kikuju i Luo) i dwiema politycznymi dynastiami. Uhuru Kenyatta jest synem nie kogoś innego, lecz ojca niepodległości Kenii i jej pierwszego prezydenta, Jomo Kenyatty, a Raila Odinga synem pierwszego wiceprezydenta kraju – Jaramogi Oginga Odinga. Kenyatta kończy właśnie pierwszą z dwu dopuszczonych przez prawo kadencji jako prezydent (pod tym względem standardy prawne Kenii odbiegają od przyjmowanych w wielu państwach afrykańskich, w których praktycznie nieusuwalni prezydenci rządzą przez dekady). Odinga – otoczony mirem wiecznego opozycjonisty i wroga „wiecznego prezydenta” Daniela arapa Moi (rządził od śmierci Jomo Kenyatty w 1978 r. do 2002 r.), w związku z czym spędził lata w więzieniu,  bezskutecznie ubiega się od prezydenturę od 20 lat.

Raila Odinga / fot. Wikimedia Commons

Pierwszy raz kandydował w 1997 roku. Jest przekonany, że w 2007 roku, kiedy to doszło do wybuchu politycznej przemocy (zginęło wtedy przynajmniej 1300 osób), to on faktycznie był był zwycięzcą. Wskutek mediacji ustalono wtedy arbitralnie podział władzy – Mwai Kibaki, który formalnie wybory wygrał, pozostał prezydentem, Odinga dostał zaś funkcję premiera. Startując w wyborach w 2017 r. 72-letni Odinga zapowiadał (szczerze bądź nieszczerze) , że będzie to już ostatni raz i potem, jeśli znów przegra, wycofa się z życia politycznego.

Dla Luo – grupy marginalizowanej w niepodległej Kenii – Odinga jest charyzmatycznym przywódcą. Dla innych – mówiącym zagadkami zrozumiałymi tylko dla swoich zwolenników demagogiem obnoszącym się wiecznie ze swoją krzywdą.

Uhuru Kenyatta, jeden z najbogatszych obywateli Kenii, potrafił umiejętnie rozegrać postawienie go w stan oskarżenia przez Międzynarodowy Trybunał Karny w związku z aktami politycznej przemocy w 2007 roku. Zamiast uciekać od odpowiedzialności i ukryć się za immunitetem, zdecydował się stawać przed sądem jako urzędujący prezydent. W rezultacie MTK zmuszony został postępowanie wstrzymać – zdaniem analityków, nie mając wystarczających dowodów, uginając się pod naciskami z zewnątrz, lub też ze względu na zastraszanie świadków oskarżenia. Była to najbardziej spektakularna klęska w dziejach Trybunału.

Jako prezydent, Kenyatta ma nienajgorsze notowania, choć wielu Kenijczyków ma prawo czuć, że wiele w kraju się nie zmienia, a ze relatywnie niezłego wzrostu gospodarczego (na poziomie ok. 5 proc.) i zagranicznych inwestycji korzystają nieliczni. To jednak znamy nie tylko z Kenii – wskaźniki sobie, standardy i poziom życia dla większości obywateli – sobie. Przeciętny Kenijczyk wie natomiast, że podstawowe artykuły żywnościowe (pochodzące z importu) są drogie i jest ich niedosyt. Gdy przychodzi wszakże do głosowania, nie stanowi to jednak kryterium, bo ważniejsze okazuje się, kto jest „nasz”, a kto „nie nasz”. I to mobilizuje do aktywności przede wszystkim młodsze pokolenie. Bo jak wygra „nasz”, to może da coś zarobić, rzuci jakimś groszem dla swoich zwolenników. Fakt, że Kenia znajduje się na 147 (na 176) miejscu na liście Transparency International może stanowić argument, że jest to rozwiązanie logiczne, jakkolwiek raczej z pozoru, bo korupcyjne układy przynoszą realne korzyści tylko największym graczom, pozostali mogą realnie liczyć co najwyżej na miedziaki.

Bez wyjścia?

Biorąc pod uwagę, jak przedstawia się sytuacja w Kenii, trudno patrzeć na nią z optymizmem. Odnowienie konfliktu opartego na rywalizacji między grupami etnicznymi i wyrażającej się w postaci starcia między przedstawicielami politycznych dynastii, który na ponad dekadę (a właściwie i więcej, bo od odejścia Moi w 2002 r.) „zabetonował” scenę polityczną, nie jest w stanie przynieść nic pozytywnego. Negatywnych konsekwencji ma za to wiele, z kompromitacją demokratycznego procesu na czele. Choć Odinga ma tym razem poważne argumenty, ich siła co najwyżej osłabi mandat Kenyatty, który – gdyby wybory były rzeczywiście wolne i uczciwe – prawdopodobnie by wygrał. Jeśli jednak uciekał się – on sam lub jego zwolennicy – do nacisków, zastraszania i przemocy, tę przewagę równocześnie zdeprecjonował. Bo wygrawszy, dla niemal połowy Kenijczyków będzie prezydentem niewiarygodnym.

Zagraniczni partnerzy Kenii – zwłaszcza spośród krajów rozwiniętych – pewnie przyjmą taki wynik za w miarę satysfakcjonujący. Pozwoli on zachować status quo, a Kenia jest zbyt ważnym krajem, żeby pozwolić jej na całkowitą zapaść. Powstanie raport, w którym znajdą się dwa punkty: 1 – wybory nie spełniały standardów demokratycznych, 2 – należy pogratulować zwycięzcy;  przedzielone pokrętnym bełkotem mającym wykazać, że tak po prostu będzie lepiej.

Jakie wynikają stąd konkluzje? Po pierwsze – że zmarnowana została szansa na to, aby faktycznie spróbować naprawiać instytucje demokratyczne w Kenii i ich działanie. Po drugie – przykład wprowadzania demokracji w Kenii unaocznia, jak bardzo fasadowe jest jej propagowanie w Afryce przez świat rozwinięty, gdyż skupia się tylko na wymuszaniu obecności formalnych mechanizmów i instytucji. Pozostawia zaś na boku istotę sprawy, to, z czego demokracja powinna wyrastać. Można o takiej demokracji napisać krytyczną ocenę, raport, ale nie przynosi zasadniczej jakościowej zmiany. Po trzecie – Kenię czeka jeszcze długa droga, zanim jej życie polityczne nabierze treści, zanim wyborów politycznych Kenijczycy będą dokonywać na podstawie programów, a nie emocji i etnicznych lojalności. Zanim zaczną od polityków wymagać.

I w tym momencie by można powiedzieć: „No tak, to przecież Afryka. Czego tam oczekiwać więcej?”. Ale wtedy też trzeba zadać sobie pytanie, czy jakość naszych, europejskich demokracji jest tak naprawdę bardzo różna i lepsza od tych afrykańskich. A może tylko bardziej upudrowana.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Bałkańsko-weimarska telenowela geopolityczna

Serial w reżyserii Berlina i Paryża, producent: Waszyngton, sponsor, żyrant i ubezpieczyci…