Site icon Portal informacyjny STRAJK

Zagłosujemy, zobaczmy. Ile gramów odwagi i powagi było naprawdę we wczorajszej konwencji programowej Lewicy?

www.flickr.com/photos/

Na Sojusz Lewicy Demokratycznej, z list którego startują przedstawiciele Razem i Wiosny zagłosuję chętnie, choć wciąż nie nabrałem przekonania, że to wszystko to na serio.

Wiele ognisk radości rozbłysnęło po konwencji programowej tzw. Lewicy, czyli połowicznie formalnego porozumienia ludzi Biedronia i Zandberga pod sztandarem SLD. Emocje te uważam za zgoła słuszne, nawet je podzielam. Zaprezentowano naprawdę niezły socjaldemokratyczny program, który częściowo urzekł nawet mnie – ortodoksyjnego, klasycznego marksistę. To pewnie dlatego, że polska rzeczywistość tak już podchodzi ekstremistyczną prawicową stęchlizną, że nawet różowe kropelki ostrożnego reformizmu jawić się  w takim kontekście zaczynają jako perspektywa przełomowa. Mniejsza jednak o moje i innych emocje – ważniejsze są fakty.

Jeśli zacząć od tego najważniejszego w kontekście zbliżających się wyborów, to sprawy wyglądają wcale optymistycznie.

Czarzasty, Biedroń i Zandberg mają wszelkie szanse uzyskać dwucyfrowy wynik i ze względu na policzek, jaki temu pierwszemu wymierzył niedawno Schetyna, jest szansa, że przedstawiciele tego porozumienia będą naprawdę mocno punktowali nie tylko PiS, ale również oficjalną „opozycję demokratyczną”, czyli PO z przystawkami. Byłoby to doprawdy wspaniałe, bo w ten sposób nie tylko wykrystalizowałby się jakiś ośrodek krytyki porządku ustanowionego duopolem dwóch prawie takich samych prawic, ale też wykuwałaby się jakaś tożsamość tego stronnictwa, która siłą rzeczy (bo nic-a-nic nie wierzę, że stałoby się to z woli ich przywódców; nikt nie będzie w stanie mnie do tego przekonać, przynajmniej na razie) będzie opozycyjna wobec prawicowego populizmu obu najgorszych sortów: fundamentalistyczno-nagonkowego i liberalno-elitarystycznego. I jeśli to będzie chwytało, co wydaje się dość prawdopodobne, to liderzy i aktyw poselski wraz ze swoją peryferią będzie się może skutecznie nakręcał w tym kierunku i wytwarzał ewentualnie coraz bardziej krytyczne bon moty.

Tym wpisywał się będzie w ramy jakiejś klasycznej socjaldemokracji z okresu, zanim jeszcze się odżegnała raz na zawsze od swojego programu i przeszła na świętą wiarę neoliberalną. Albo, jeśli nie aż tak konsekwentnie, to przynajmniej będzie to wszystko utrzymane w ramach jakiegoś sensownego antyprawicowego dyskursu. Oczywiście, pozostajemy w obszarze optymistycznych spekulacji, ale cóż nam szkodzi raz na jakiś czas zachłysnąć się chociaż rysującym się potencjałem.

Jeżeli sprawy nabrałyby faktycznie takiej dynamiki, to jest niemal pewne, że – z trudem i po czasie – przełoży się to na debatę publiczną. TVPiS i pozostałe media stanowiące otulinę propagandową rządu nie będą mogły tak demonstracyjnie ignorować istnienia nowej (znów, miejmy nadzieję!) narracji, a jeśli będą próbowały, to będzie dla nich cios w kolano. Zresztą, nawet populistycznie wszystkie te „Sumlińskie, Kanie, Rachonie, Telewizje Republiki” spróbują takiego flirtu, bo już mają chyba dość piwa, które naważyli sobie uchylając nieco drzwiczek do głównego ścieku Michalkiewiczom, Braunom i Winnickim. Być może w pewnym momencie przyjdzie im próbować wekslować go na poczet krytyki PO. Jest więc naprawdę wiele powodów, by pozwolić sobie na ostrożny optymizm. Nie wiadomo tylko jak SLD, Razem i Wiosna, które kochają Gazetę Wyborczą miłością pierwszą piękną i czystą zareagują, gdy na Czerskiej tupną nogą i postarają się ich przywołać do porządku.

Niestety, w tym obszarze czają się też dość poważne zagrożenia. I rzeczywiście, korupcja polityczna i emo-szantaż ze strony „autorytetów III RP” jest szalenie groźna dla tego nowego tworu, podobnie jak ongiś pogrzebała Razem.

Tu w grę wchodzą nieco inne mechanizmy, ale efekt może być bardzo podobny. W pierwszym czytaniu najbardziej obawiam się o ukłony „demokratów” w stronę SLD. Już sam tzw. pakt senacki udowadnia, że kultura, w której lewica prosi i wnosi, a prawica ewentualnie się zgadza i na tym wszystkim wygrywa proto-faszyzm, jest wciąż dominującym nurtem myślenia. Kto bowiem relatywizuje postać i poglądy Kazimierza Marcina Ujazdowskiego ten jest po prostu złym człowiekiem.

Przewodniczącego PO, jak i jego najbliższe otocznie uważam za osoby niemądre, ale nie aż tak głupie, aby nie wpadły na proste refleksje dotyczące rozegrania politycznego rywala. Wyobrażam sobie bowiem, że po wyborach, gdy już wszyscy na dobre rozgoszczą się w ławach parlamentarnych, Schetyna może jednak zmienić zdanie i jeśli oceni, że lewicowa opozycja jest zbyt silna, lub z jakiegokolwiek powodu jest jakimś zagrożeniem może zechcieć ją skorumpować i zacząć machać przed Czarzastym jakimiś błyskotkami.

To oczywiście li tylko spekulacja, ale nie sądzę, aby była nieuzasadniona. Lider SLD mi się nie zwierza, więc nie potrafię podać, jak bardzo jest obrażony na Schetynę za kosza sprzed kilku miesięcy, ale też przewodniczący tej partii nie słyną z nadzwyczaj silnego przywiązania do pryncypiów, czy jakiegoś nadzwyczaj stabilnego kręgosłupa moralnego. Nie zdziwi mnie więc jeśli jakiś czas po elekcji okaże się, że Wiosna stopi się z SLD po to, by w tej  czy innej formie stać się młodszą, niepełnosprawną siostrą Koalicji Obywatelskiej. Powtarzam raz jeszcze – nie  mam pewności, czy tak się stanie i bardzo bym tego nie chciał, jednak uważam to za scenariusz prawdopodobny i przedkładam go nie po to, by potem móc wygłosić frazę „a nie mówiłem?!”, lecz po to, by już teraz zastanawiać się nad działaniem w razie, gdyby taki scenariusz się faktycznie ziścił.

Najbardziej intensywnie rozważać to powinni nie gdzie indziej, jak w partii Razem, jeśli w ogóle Zandberg, Zawisza i Konieczny myślą o niej poważnie (jeszcze). Ci troje również mi się nie zwierzają, ale tego pierwszego znam od 1998 r. i – zapewne sobie pochlebiam – znam całkiem nieźle jego polityczno-biurokratyczną osobowość. Co do pozostałych w tej karminowej trójcy świętej – nie mam wątpliwości, że są politycznie bardzo słabi, a ich lewicowość jest powierzchowna i emocjonalna. Jeśli zaś chodzi o ich obecne działania, to oceniam je jako podyktowane głównie chęcią uratowania, za wszelką cenę, własnej jaźni od krytycznej konfrontacji z minioną, pięciolatką. Chodzi o to, by dobrać się do Sejmu i potem móc sobie powtarzać w terapeutycznym kółku wzajemnego pocieszenia, że przecież wszystko było super, bo oto jest efekt – „prawdziwa lewica” w polskim parlamencie. Sejmowa reprezentacja będzie z pewnością skutecznym domknięciem tego fundamentalnego kłamstwa fałszywej świadomości. Samo ono jednak  jest tematem na odrębną publikację, zresztą częściowo zostało to już opracowane.

Tak czy inaczej, problem sprowadza się do tego, że to nie jest działanie na serio w politycznych kategoriach. Jest to raczej seria cokolwiek desperackich ruchów dla doraźnych korzyści świadomościowych i – przynajmniej częściowo – materialnych. To ostatnie mi nie przeszkadza, bo każdy musi zapewnić sobie jakoś materialny byt i jeśli może robić to co lubi, to mi pozostaje tylko przyklasnąć. Jednak ten brak powagi, nie mówiąc o odwadze, o której wielokrotnie wspominałem ja i do której wzywała moja redakcyjna koleżanka, jest bardzo niebezpieczny i pozostaje niestety częścią wspólną dla Zandberga i jego dwójki przybocznych. Nie wierzę bowiem w to, że ktokolwiek z nich myśli realnie o walce o władzę. Być może jestem w błędzie, na razie jednak mam wszelkie podstawy tak sądzić i upieram się, że to jest spore niebezpieczeństwo na dłuższą metę. Bo jeśli nie chodzi o władzę, tylko o to, żeby być dyrygentem jakiegoś peryferyjnego show, to najważniejszego postulatu,  który wybrzmiał na wczorajszej konwencji nie uda się osiągnąć. Nie będzie złamania prawicowego duopolu, który dusi Polskę.

Poza tym, złamać trzeba też chory system III RP, ewentualnie przynajmniej w kilku miejscach poważnie go uszkodzić. I nie chodzi o kapitalizm jako taki, lecz o oburzający ład społeczny i kulturowy, który wytworzyła polska transformacja ustrojowa. Bo PiS jest wszak rezultatem, a nie zaprzeczeniem „minionych 30 lat” jak wydaje się to Majmurkom i Lisom. Nie bardzo jestem w stanie sobie wyobrazić, że razemici potrafiliby się z taką strukturą realnie skonfrontować. Zandberg wczoraj nawet pogroził palcem USA, ale czy ktoś wierzy w to, że człowiek ten przetrwałby choćby jedno zderzenie z ambasadoressą Mosbacher? Np. w sprawie Ubera? O sprawach militarno-geopolitycznych już nie wspomnę. A to wszak jest spośród karminowych najbardziej politycznie obyta postać. Niemożliwe wydaje się także, aby zrobił to ktoś z SLD, wręcz przeciwnie. Od czasów Kwaśniewskiego i Millera starokiejkutyzm jest raczej oficjalną doktryną w tej partii; nie mam informacji, aby coś tam się miało radykalnie zmienić. Jak pisałem powyżej, Czarzasty mi się nie zwierza, więc może coś się i stało, ale dopóki nie zobaczę, nie uwierzę. Zbyt wiele razy dałem się nabrać. SLD, Palikotowi, Razem…

W tym też kontekście, braku wiarygodności w zakresie opierania się strukturalnym belkom oporowym systemu III RP, nie mam również pewności, na ile wiarygodnie można traktować zapowiedzi świeckiego państwa, związków partnerskich i temu podobnych spraw. SLD nigdy nie poszło na udry z kościołem, Zandberg zapowiadał już kiedyś (i według większości jego fanów było to jego najlepsze wystąpienie) „uporządkowanie stosunków z kościołem, ale nie w atmosferze wojny kulturowej”, a Biedroń, zanim dotarła do niego, jaka jest narracja GW i TVN w tej sprawie, złorzeczył na tęczową aureolę Matki Boskiej Częstochowskiej. Tak było! Więc może tak się zdarzyć znów.

By ten trójdzielny sojusz miał szansę obyć się jako opozycja innego typu,  nabrać jakiejś tożsamości i w końcu wydostać się z kieratu podporządkowanego kompradorsko-kolonialnego myślenia, musi trwać silna polaryzacja i napięcie pomiędzy PO i PiS wieńczone cały czas butą, pychą i małostkowością Kaczyńskiego i Schetyny, a także bezwzględną wiernością swoim panom z Gazety Polskiej i Gazety Wyborczej.

Chodzi o to, by Czarzasty, Biedroń i Zandberg byli jak najdłużej skazani tylko na siebie.

Wówczas będą się konsolidowali i nolens volens będą musieli coś osiągać, albo chociaż sensownie krytykować. Zarówno „patriotów” jak i  „demokratów”. Nie potrafię powiedzieć, jaki  będzie tego ostateczny efekt, ale to jedyna droga do czegokolwiek pozytywnego, do powstania lewicowego punktu odniesienia na polską miarkę. A to będzie już naprawdę duży sukces w ogóle, a zwłaszcza na tle gigantycznych porażek lewicy w ciągu ostatnich 20 lat.

W ramach „przedostatniego walcu” jeszcze słowo o powadze. I o priorytetach, które ją wyznaczają.

To bardzo dobrze, że było o pracownikach, „śmieciówkach”, służbie zdrowia, kwestiach socjalnych, neutralności światopoglądowej i – daj Boże zdrowie!- likwidacji IPN. Jednak są dwie sprawy, o międzynarodowej jakości, których załatwienie jest warunkiem sine qua non istnienia jakiejkolwiek polityki, a może i ludzkości. Nad światem wiszą dwa niezwykle mroczne widma – globalnej hekatomby wywołanej zmianami klimatycznymi i armagedonu wojny nuklearnej. To zaś oznacza, że bezwzględnym priorytetem i silnie akcentowanym postulatem programowym musi być nowa, zupełnie inna polityka zagraniczna. I tu także, przyznaję to z ledwo dopuszczalną nutką nadziei, która oby nie okazała się naiwnością, wczorajsza konwencja również dała przesłanki do ostrożnego optymizmu. Z trybuny nie wybrzmiał ani jeden idiotyzm dotyczący rzekomego „rosyjskiego zagrożenia”, a o klimacie było naprawdę sporo.

Kto wie? Być może to początek czegoś naprawdę dobrego. A jeśli nie, to przynajmniej jest szansa, że Czarzasty, Zadnberg i Biedroń wygrają dla poważnej lewicy choćby trochę czasu i odwojują jakiś skrawek przestrzeni publicznej.

A na sam koniec. Nawiązując niejako do kwestii powagi i przyprawiając ją szczyptą szacunku. Nie pytajcie mnie proszę przy okazji każdego słowa krytyki czy choćby niezachwytu postępowaniem fioletowych ludzików „to co partia Razem miała zrobić?”, jak czynią to internetowe zastępy ich wielbicieli. Nie wiem co miała zrobić. Nie ja ją zakładałem, nie ja ją uwikłałem w dziwaczne sojusze z prawicą typu GW i KP, nie ja wpisałem ją na listy SLD i nie ja wybrałem im kierownictwo, nie pracuję też w sztabie doradców tego towarzystwa. Każdy sobie radzi jak potrafi, a ja to oceniam. Taka rola publicysty. I tak oszczędziłem Zandbergowi, Zawiszy i Koniecznemu kpin z ich tożsamościowo ongiś konstytutywnej, obłąkańczej nienawiści do SLD. Bo ludzie poważni i przytomni nie bywają małostkowi.

Exit mobile version