Premier Morawiecki to jednak ma gest. Kraj mu się sypie co prawda w rączkach, jednak kiedy ktoś ładnie poprosi, to otworzy portfel i poratuje złotóweczką. Oczywiście nie ze swoich, bankierskich, a z publicznych i tylko wtedy gdy widzi korzyść, ale co tam – gest to gest.
Kilka dni temu gruchnęła wieść, że nadchodzą lepsze czasy dla polskiego futbolu. I to wszystko dzięki szczodrości szef rządu, który klepnął decyzję o przekazaniu 700 mln zł klubom Ekstraklasy i I Ligi. Jak podaje portal Interia, jeszcze tej zimy ogłoszony ma zostać start Programu Wsparcia Mistrzów, którego pomysłodawcą jest ponoć prezes Legii Warszawa Dariusz Mioduski. Nazwisko dobrodzieja stołecznego zespołu w kontekście chodzenia w żebry do polityków nie jest szczególnie zaskakujące. W zatwierdzonym w grudniu półtorarocznym sprawozdaniu finansowym jego klubu zaksięgowano stratę rzędu 35 milionów złotych.
Należy jednak docenić, że Mioduski nie żebrze tylko dla siebie. Kasa z budżetu Ministerstwa Sportu ma spłynąć do różnych ośrodków. Mistrz Polski w sezonie 2022/23 otrzyma 30 mln zł. Po 20 mln zł dostaną kluby startujące w eliminacjach Ligi Europy, a triumfator Pucharu – 25 mln zł. Zespoły z niższych lokat też dostaną po kilka baniek. Łączna pula na kieszonkowe dla klubów wyniesie w okresie od 2025 roku około 300 milionów złotych. Ponadto, 150 mln zł ma zostać przeznaczona na rozwój infrastruktury.
Chciałbym w tym momencie zdobyć się na osobiste wyznanie. Jakkolwiek perwersyjnie to zabrzmi: kocham polską piłkę nożną. Choć miłość to trudna, wiadomo dlaczego. Mimo brzydoty i pokraczności mojego obiektu rozkoszy, nie potrafię i nie chcę się od niego oderwać. Dlatego też nie tylko oglądam i przeżywam widowiska na stadionach Ekstraklasy, ale też odnajduję nieprzyzwoitą przyjemność w objeżdżaniu prowincjonalnych ruder piłkarskich, nie tylko jako kibic, ale również w roli działacza pewnego małego klubu i komentatora meczów niższych lig.
Wspominam o tym, żebyście nie pomyśleli, że przyszedł psuja zabawy i zrzędzi, bo nie rozumie jak ważna jest dla ludzi w tym kraju piłka kopana. Wiem, że ta kasa się przyda polskim klubom i rozumiem spojrzenie tych, którzy z kieszonkowego od PiS-u się cieszą. Wiadomo – polska piłka pieniądzem nie śmierdzi. Budżet lidera Ekstraklasy, Lecha Poznań na ten sezon to tylko 74 mln zł.
Gdzieś w środeczku coś mnie jednak gniecie. To poczucie, że hajs ten nie trafia tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. Kluby z Ekstraklasy, poza kilkoma przypadkami szczególnej nieudolności zarządczej, są samowystarczalne. To sprawnie działające przedsiębiorstwa. Dostają miliony z praw transmisyjnych, kasują z biletów, transferów, sprzedaży klubowych produktów, od sponsorów.
Ale są też kluby z kobiecej Ekstraligi. Są piłkarki Czarnych Sosnowiec, mistrzynie Polski, reprezentujące nasz kraj w europejskich pucharach, są kluby szkolące młode adeptki sztuki futbolowej, po które zgłaszają się potem najpotężniejsze marki z Francji czy Niemiec. One nie mają prawie nic: kasy, infrastruktury, inwestorów, a czasami nawet ciepłej wody w szatni. To efekt wieloletnich zaniedbań. PZPN przypomniał sobie o ich istnieniu jakoś w połowie poprzedniej dekady. Wcześniej kobiecy futbol był traktowany jako osobliwość, budząca często niezdrowe uśmiechy pod wąsiskami tzw. leśnych dziadów.
Nie ma chyba obszaru aktywności zawodowej w Polsce, na którym kobiety byłyby dyskryminowane płacowo w tak drastycznym stopniu.
Moja znajoma, była reprezentantka Polski, mistrzyni kraju z Górnikiem Łęczna, klubie który przez lata płacił swoim zawodniczkom najwięcej, zarabiała w szczycie kariery cztery tysiące złotych. Obecnie płace w piłce kobiecej plasują się na poziomie zbliżonym do męskiego piątego (!) poziomu rozgrywkowego. W klubach z Ekstraligi czołowe polskie piłkarki otrzymują często upokarzające zapomogi, stypendia, rzadko przekraczające 2 tys złotych. Za udział w zgrupowaniu reprezentacji Polski otrzymują po 300 zł za dzień. Nawet dziś, gdy PZPN zwiększa rokrocznie nakłady na piłkę kobiecą o kilkaset procent, kilka zawodniczek kadry narodowej musi harować na etacie, by móc się utrzymać, nie mówiąc o życiu na poziomie zbliżonym do zawodników męskiej elity krajowej. Dla porównania, najlepiej zarabiający piłkarze Ekstraklasy wzbogacają się miesięcznie o ok. 200 tys. zł.
Kluby kobiece żyją krótkim żywotem. Pojawiają się i znikają, najczęściej z powodu braku środków. Upadają nie tylko kluby lokalne, ale też krajowi potentaci. Znam piłkarkę, która jako nastolatka zdobywała Puchar Polski z Unią Racibórz. Dziś klub ten już nie istnieje. Środków brakuje na wszystko: sprzęt, utrzymanie budynków, wynajem boisk, stroje czy wypłaty dla trenerów.
Skala nierówności jest gigantyczna. Można by ją opisać na kilkuset stronach raportu. Niesprawiedliwość wyraża się nie tylko w kwotach, ale też w podejściu. Alegorią dyskryminacyjnego podejścia do kobiecego futbolu była sytuacja w Kraśniku, gdzie miejscowy działacz przegonił piłkarki ze stadionu miejskiego, uniemożliwiając im rozegranie meczu ligowego, gdyż obawiał się, że zniszczą murawę przed zaplanowanym na późniejszą godzinę meczem męskiej drużyny.
Mimo takich i innych podłości, piłka nożna kobiet jest w Polsce najszybciej rozwijającą się dyscypliną drużynową. Bo kobiety też kochają futbol, bo chcą i potrafią grać w piłkę, a mecze w ich wykonaniu są przecież tak samo emocjonujące i wciągające, jak te, gdzie aktorami są faceci.
Dlaczego nie mam żadnych wątpliwości, że te pół miliarda złotych od rządu powinno powędrować właśnie do klubów futbolu kobiecego.