„Molestowanie brzydkich kobiet powinno być karane łagodniej” – to „słowo na niedzielę” Andrzeja Mleczki, rysownika ponoć lewicującego tygodnika „Polityka”, pojawiło się wczoraj na stronie rysownika. Wbrew przekonaniom części jego fanów nie jest to żadna satyra na Donalda Trumpa albo Rafała Ziemkiewicza – zresztą, żeby coś było satyrą, potrzeba nieco więcej niż zapisanie zdania bardzo podobnego do tego, które rzuca wyśmiewany obiekt. To „złota myśl”, „perełka” Mleczki jeszcze z 2004 roku, która jego zdaniem dzisiaj jest tak samo zabawna.
Właściwie Andrzeja Mleczkę określa już w pewnym sensie fakt, że jego własny żart śmieszy go przez 12 lat; gdybym chciała się zniżyć do poziomu rysownika, mogłabym wspomnieć coś o wysokości kar za molestowanie osób z takim ego. Niestety, mam taki zasadniczy problem, że żarty z molestowania seksualnego mnie nie śmieszą – może dlatego, że podobnie jak 87 proc. Polek go doświadczyłam. Po prostu nie widzę niczego śmiesznego w fakcie, że jedna osoba drugiej osobie robi krzywdę; że w ogromnej większości przypadków robi to, bo wie, że pozostanie bezkarna.
Zastanówmy się jednak, jaka jest realna treść doskonałego, prześmiesznego dowcipaska Mleczki – łysego mężczyzny z nadwagą w średnim wieku, którego atrakcyjność seksualna oczywiście nie bywa przedmiotem dyskusji. Można pójść w dwa tropy – po pierwsze, molestowanie brzydkiej kobiety ma być przestępstwem mniejszego kalibru, bo skoro brzydka, to pewnie trochę chciała, bo inaczej, hehe, nie ma szans. Przemoc seksualna jest więc funkcją komplementu, z którego kobieta powinna się cieszyć. Jest jeszcze druga możliwość – w końcu skoro była brzydka, to korzyść dla molestatora jest mniejsza, a więc kara, analogicznie do kradzieży, powinna być niższa. Według tej interpretacji integralność fizyczna i autonomia ciała kobiety traktowana jest jak przedmiot, którego wartość jest zależna od jej atrakcyjności. Po gwałcie powinniśmy zatem pytać sprawcę, czy sprawił mu on przyjemność – jeśli nie, to spoko, nic się nie stało (boki zrywać, prawda?). Cały żart, który często kryje się w pewnej dwuznaczności, polegać ma zatem na tym, że można wybrać sobie, która z powyższych interpretacji wydaje się nam bardziej zabawna – doprawdy, nie wiem, na którą się zdecydować.
Oczywiście, poziom humoru prezentowany przez Andrzeja Mleczkę nie powinien zaskakiwać – mam wątpliwą przyjemność mierzenia się z jego pracami od urodzenia, a nigdy mnie szczególnie nie śmieszyły. Zaskakuje mnie jednak, chociaż pewnie już nie powinno, jak dużo miejsca na wulgarny seksizm zostawia się ustawionym, znanym mężczyznom w średnim wieku, swoistym dinozaurom, które przegapiły koniec mezozoiku; jak dużo jest w społeczeństwie tolerancji na zachowania ludzi tylko dlatego, że mają znane nazwiska i są drukowani w poczytnych i cieszącym się szacunkiem tygodnikach. Że można powiedzieć dosłownie wszystko – obrazić połowę społeczeństwa w najbardziej obrzydliwy sposób, drwić z krzywdy tysięcy kobiet, jednocześnie nie tracąc opinii osoby „postępowej” i „liberalnej”, bo mniej więcej po tej stronie stanęło się 20 lat temu. Droga „Polityko” – może czas na zmianę rysownika?