Niedobre to czasy, kiedy zdziwienie zaczyna zastępować obywatelom wszelkie inne uczucia. Właśnie jestem na takim etapie. Nieustannie się dziwię.
Dziwie się, jakim cudem możliwa jest, w podobno cywilizowanym kraju, sytuacja, że ludzie, którzy składali przysięgi, że będą służyć zdrowiu i życiu ludzkiemu zostali postawieni w sytuacji, kiedy muszą prosić (patrzcie na moje usta: p-r-o-s-i-ć) pokornie jakiegoś urzędnika państwowego, by im to łaskawie umożliwił. Tak, właśnie mam na myśli dzisiejszy list medyków, skierowany do ministra Mariusza Mars na Czole Kamińskiego. Piszą ludzie w państwie, w którym, wbrew bzdurom opowiadanym przez nieodpowiedzialnych polityków różnych przekonań, nie ma żadnej wojny, które jest bezpieczne (podobno) siłą swoich sojuszy, w którym gospodarka ma się świetnie, a nawet jeszcze lepiej. Do czego trzeba doprowadzić, żeby lekarze błagali jakiegoś zapiekłego partyjnego fanatyka, by pozwolił im ratować ludzi?!
Dziwię się też, jak to jest, że pan jeszcze niedawno minister i wicepremier Jarosław Gowin mówi dziennikarzowi, że rząd i jego premier ukrył świadomie przed obywatelami straszną prawdę o prawdziwym stanie gospodarki. Okazuje się, że dług publiczny jest tak naprawdę wyższy o 300 miliardów, zdradza tajemnicę Gowin, a dziennikarze strasznie się tym jarają. Mnie zaś dziwi, jak to jest, że na Jarosława Gowina zstąpiła Prawda i Odwaga dopiero teraz, kiedy pogoniono go z ciepłej, suto opłacanej posadki. To co, wcześniej nie wiedział o tych 300 miliardach? Wiedział, a zatem brał udział w tym przekręcie całkiem świadomie, ale milczał, bo był wśród swoich, którzy mu płacili. Gdyby wtedy otworzył swe szlachetne usta, o, to byłoby bardzo grzeczne i podziwu godne. A tak, to dziwię się, czy tylko ja mam go za szmaciaka?
Zadziwiające, że przewodniczący związku zawodowego, na którego nazwie oparta jest cała historia Polski od 1980 roku i który walczył swego czasu o prawa człowieka, teraz na Jasnej Górze mocą organizacji, na czele której go postawili członkowie, broni Kościoła katolickiego i gani mocnymi słowy kobiety, które bronią swoich praw do decydowania o sobie. Potężnie bardzo przemawia, niepomny faktu, że broniąc tej instytucji, stawia i siebie, i związek zawodowy w nader dwuznacznej sytuacji. Po pierwsze dlatego, że Kościół w ostatnich latach zasłużenie tapla się w błocie swych okrutnych i zbrodniczych czynów, a ludzie to widzą. I zapewne wyciągają wnioski. Dotyczą one zapewne też nadgorliwych obrońców. Po drugie „Solidarność” jako strażnik macic jest nie tylko śmieszna, ale jednocześnie żałosna. Piotr Duda może się na tym przejechać.
Kibicowałabym filmowi „Żeby nie było śladów” w jego wyścigu do Oskara, gdyby nie uwierające mnie uczucie, że ograniczenie swych komentarzy do tego, że film to ilustracja „nieludzkiego systemu komunistycznego”, jest pewnym nadużyciem. Czekam na odważnego dziennikarza, a potem na scenarzystę i reżysera, który weźmie na warsztat śmierć Igora Stachowiaka. Albo całą serię śmierci ludzi, zatrzymywanych przez policje III RP. Tam jest wszystko: próby ukrywania winnych, zwalanie winy na ofiarę, zastraszanie świadków, nierychliwy i zastanawiająco łagodny system sprawiedliwości… Dziwię się, czemu nie ma o tym odważnych, bezkompromisowych filmów? Czy dlatego, że dzisiaj dokopanie PRL-owi niczym nie grozi? A policji III RP wręcz przeciwnie? Nie mam pojęcia. Ale dziwić się mogę, prawda?