Nie przestraszyły się prezesa, który przy każdej nadarzającej się okazji opowiadał w mediach, jak to nie pozwoli związkom zawodowym „trząść firmą”. Nie cofnęli się, widząc, że zarząd idzie na konfrontację, kierując do związków zawodowych, zamiast zaproszeń na spokojne rozmowy czy mediację, wezwania do zapłaty horrendalnych sum za strajk, który się nie odbył. Stewardessy i piloci PLL LOT nie poddali się także wtedy, kiedy po pierwszym dniu ich strajku – wtedy jeszcze w budynku biurowca spółki, z którego potem ich wyproszono – część mediów ogłosiła, że „protest okazał się niewypałem”, inne usiłowały wykazać, że racja w konflikcie w LOT leży gdzieś pośrodku, choć raczej bliżej zarządu spółki, inne wreszcie były zbyt zajęte relacjonowaniem kolejnej odsłony przepychanek prawicy z prawicą. Nie zrezygnowali, kiedy szefostwo firmy wolało demonstracyjnie wydać miliony złotych na wynajem zewnętrznych samolotów, zamiast choćby rozważyć przeznaczenie tych pieniędzy na to, by cały personel pokładowy i lotniczy mógł pracować na etatach, w poczuciu stabilności i z gwarancją choćby prawa do urlopu.
Personel pokładowy i lotniczy LOT dziś kolejny dzień z rzędu strajkował przed siedzibą firmy. Współczesne bohaterki i bohaterowie walki o respektowanie praw pracowników, czyli o zwykłą godność człowieka, nie oglądają się na deszcz, chłód i cały arsenał prób zastraszenia w wykonaniu zarządu. Unaoczniając teraz już całemu społeczeństwu trzy sprawy.
Po pierwsze, pokazują, do jakiego stopnia pogardy dla zwykłych ludzi, pracowników, a nie biznesmenów, doszedł polski kapitalizm. Bo strajkujący w gruncie rzeczy upominają się o rzeczy podstawowe. Walcząc o to, by ich koleżanka, liderka Związku Zawodowego Personelu Pokładowego i Lotniczego Monika Żelazik została przywrócona do pracy, żądają po prostu respektowania zapisów istniejącego kodeksu pracy. Domagając się, by przywrócono regulamin wynagrodzeń z 2010 r., oczekują, że kierownictwo firmy dotrzyma własnych obietnic – wszak mniej korzystne dla pracowników zapisy w aktualnym regulaminie miały być tymczasowe, do czasu postawienia LOT-u na nogi. Zarząd państwowej spółki, w kraju, który chlubi się „Solidarnością”, czyli walką robotników, żył jednak nie tylko w przekonaniu, że jego żadne porozumienia i przepisy nie obowiązują, że będzie mu wybaczony każdy cios poniżej pasa, który wymierzy w niepokornych pracowników. Od zwabienia na negocjacje, które okazały się próbą wręczenia dyscyplinarnych zwolnień, poprzez mailowe wyrzucanie z pracy „za udział w nielegalnym strajku”, ustawianie „spontanicznych protestów pracowników biurowych LOT” pod hasłem „Won do pracy!”, aż po wzywanie pilotów do płacenia setek tysięcy złotych za niewykonane loty.
I – to sprawa druga – miał wszelkie podstawy, by tak myśleć. Bo swoją postawą wobec konfliktu w LOT obecny rząd udowadniał tylko, że w sprawie braku szacunku dla pracowników niczym nie różni się od jawnie neoliberalnych poprzedników. Gdy we wrześniu na posiedzeniu Mazowieckiej Rady Dialogu Społecznego doświadczony kapitan Adam Rzeszot, lider Związku Zawodowego Pilotów Komunikacyjnych LOT, opowiadał, jak zarząd zamiata pod dywan problemy techniczne w samolotach, które wożą pasażerów, wojewoda mazowiecki z PiS miał za odpowiedź jedynie „nawoływanie do zgody w sprawie narodowej”, jaką powinna być kondycja tak ważnej państwowej spółki. Zupełnie, jakby można było znaleźć trzecią drogę między dbałością o bezpieczeństwo i jej brakiem, gwarantowaniem praw pracowniczych i oszczędzaniem na załogach, szacunkiem dla ludzi i pomiataniem nimi. Teraz również „dobra, prospołeczna zmiana” milczy.
Po trzecie zaś stewardessy i piloci przypominają to, co prawica od blisko 30 lat wymazuje ze świadomości ludzi – solidarność pracowników naprawdę jest potężną bronią, a odwaga, jedność i konsekwencja w walce nie pozostają bezowocne. Zarząd nie daje już rady w stu procentach łatać siatki połączeń, jego manewry z wysyłaniem do pracy osób bez odpowiednich uprawnień spotykają się z zasłużonym oburzeniem, a media głównego nurtu w końcu musiały dopuścić do głosu także pracowników, nie tylko rzecznika prasowego LOT z jego bon motami o pilotach, którzy „sami decydują, na jakiej wysokości lecieć i ile zabrać paliwa”. Wreszcie ten sam zarząd dziś po raz pierwszy spróbował zakończyć strajk nie groźbami i arogancją, ale czymś, co nazwał „kompromisem”. Po wczytaniu się w czteropunktową deklarację widać oczywiście, że nie był to żaden kompromis i związki zawodowe słusznie go odrzuciły, niemniej – skoro komuś takiemu, jak prezes Milczarski przeszło przez usta słowo „kompromis ze związkami”, znaczy to, że jego pewność siebie została zachwiana.
Nie poddawajcie się, a zwyciężycie. A razem z wami wygramy wszyscy, bo każdy może być pracownikiem (i lepiej, by jego szef wiedział, że nie może sobie pozwolić na to, co wyprawiał zarząd LOT) albo pasażerem samolotu (i chce bezpiecznie dotrzeć do celu). Jesteśmy z wami!